Przyjechali czarną, zamkniętą karetką.
(Był wieczór… jesienny wieczór…
Błoto – spleen – zapatrzenie…)
Wynieśli coś ciężkiego, nakrytego płachtą.
Postawili nosze na kamienie.
Robili rzecz zwinnie.
Lampa oświetlała ich jasno, biało.
Było cicho… Deszcz śpiewał w rynnie…
Konie człapały kopytami…
(… Coś się stało… Coś się stało…)
Przystanęło kilku ciekawych.
Patrzyli. Pytali.
Dolatywały pojedyncze słowa.
Jakaś rozmowa urywana, krótka,
Prowadzona ściszonym staccatem…
… 25 lat … Prostytutka…
… sublimatem …
Podnieśli nosze. Weszli do sieni.
(Deszcz padał… krople tłukły o dach…)
Jeden świecił im z przodu latarnią.
(… Taniec cieni …)
Ponieśli w dół po lepkich, wyślizganych schodach
Do ogromnej, sklepionej piwnicy.
Nosze stały rzędem.
Coś czarnego mignęło… przepadło…
Może szczur?… Może cień z ulicy?…
Jeden świecił latarnią.
Przystanął.
Postawili pod ścianą.
Wytarli głośno nosy.
Wyszli.
Klucz zgrzytnął w zamku…
Jeszcze ciche oddalone głosy…
Jeszcze kroki cichnące na górę…
(… Jak myśli … jak myśli …)
Potem turkot po bruku za bramą…
I nic…
Cisza…
Ciemno…
Zostawili SAM?, zupełnie SAM? …
Samą jedną na uboczu.
Nosze stały szeregiem nieruchome, nakryte.
Noga przy nodze.
Z kąta błysnęła para zielonkawych oczu …
Jedna … Druga …
Wpatrywały się długo, badawczo …
Coś szeleściło po mokrej kamiennej podłodze …
Na górze paliły się lampy.
Chodnikiem wlókł się jakiś pijany robotnik,
Wieczny po oceanach ulic argonauta.
Ulicą z świstem syren ścigały się auta.