W Warszawie

Co czynisz na gruzach katedry

Świętego Jana, poeto,

W ten ciepły, wiosenny dzień?

 

Co myślisz tutaj, gdzie wiatr

Od Wisły wiejąc rozwiewa

Czerwony pył rumowiska?

 

Przysięgałeś, że nigdy nie będziesz

Płaczką żałobną.

Przysięgałeś, że nigdy nie dotkniesz

Ran wielkich swego narodu,

Aby nie zmienić ich w świętość,

Przeklętą świętość, co ściga

Przez dalsze wieki potomnych.

 

Ale ten płacz Antygony,

Co szuka swojego brata,

To jest zaiste nad miarę

Wytrzymałości. A serce

To kamień, w którym jak owad

Zamknięta jest ciemna miłość

Najnieszczęśliwszej ziemi.

 

Nie chciałem kochać tak,

Nie było to moim zamiarem.

Nie chciałem litować się tak,

Nie było to moim zamiarem.

Moje pióro jest lżejsze

Niż pióro kolibra. To brzemię

Nie jest na moje siły.

Jakże mam mieszkać w tym kraju.

Gdzie noga potrąca o kości

Nie pogrzebane najbliższych?

Słyszę głosy, widzę uśmiechy. Nie mogę

Nic napisać, bo pięcioro rąk

Chwyta mi moje pióro

I każe pisać ich dzieje,

Dzieje ich życia i śmierci.

Czyż na to jestem stworzony,

By zostać płaczką żałobną?

 

Ja chcę opiewać festyny,

Radosne gaje, do których

Wprowadzał mnie Szekspir. Zostawcie

Poetom chwilę radości,

Bo zginie wasz świat.

 

Szaleństwo tak żyć bez uśmiechu

I dwa powtarzać wyrazy,

Zwrócone do was, umarli,

Do was, których udziałem

Miało być wesele

Czynów, myśli i ciała, pieśni, uczt.

Dwa ocalone wyrazy:

Prawda i sprawiedliwość.