Judasz

Czemu mnie ścigasz ?

Gdzież Twoja święta, uwielbiana miłość ?

Ni jednej chwilki wytchnienia!…

Widzę Cię w słońcu!

W chmurach Cię widzę —

we wszystkim, czego się dotknę —

we wszystkim,

na czym źrenice me spoczną,

jeśli się kiedy, idąc straszną drogą,

na tę nadludzką zdobędę odwagę,

by podnieść głowę do góry

ach! i zmęczonej uchylić powieki,

na której cięży

ten ciężar wstydu…

A czyż ja darmo, o dziewczyno,

będę dziś pukał w twoje wrota?

Pokażże mi się w okieneczku,

wszak potaniała dzisiaj cnota!…

Hihihihihi!!!

Mówisz, żem rudy ? Zamknij oczy,

garścią srebrników gust ci zmienię:

rudy nie rudy, byle tylko

A! znak od tego powroza!?

Hihihihihi!!!

Czart to się wczoraj rzucił mi na szyję

i tak mnie słodko połechtał,

aż mi ta krwawa wystąpiła pręga…

 

Szydziszli ze mnie,

żeś taką pomstę wywarł na mej duszy?

Żeś mnie wypędził w świat,

abym się błąkał jak ten pies obity

i zdradzał swoich przyjaciół ?

Nie! ślepiec jestem, po omacku schodzę

z Twojej Golgoty, czepiając się ręką

zbrojnych pachołków, co Ci twarz opluli,

ale to czuję, że nie żar urągań

aż do obłędu mnie piecze,

tylko bezbrzeżny Twój ból…

Czemuś mnie stworzył, o Panie,

takim nędznikiem ?!

I czemu

po tylu wiekach do uszu mi kładziesz

szum owej zgrai, którą prowadziłem

w cichą, miesięczną noc

pomiędzy krzewy oliwek,

gdzie On upadał zbiedzony

przed szubienicy widziadłem ?

Przyjacielu! przyjacielu!

A co tam chowasz w zanadrzu ?

Masz choćby jeden haust dla przyjaciela,

co cię serdecznie za to pocałuje?

Trzeba mi zalać robaka –

Tak! – nie wiem –

jakaś okropna szaruga,

rycząca rykiem tłuszczy,

która spełniła mord jeruzalemski,

pod dach mnie dzisiaj zagnała

jednego, widzisz, z tych biednych,

z tych niedomyślnych i głupich prostaków,

co w dłoni widzą dłoń,

w całunku całunek!-

Dawnom cię, bracie, nie widział,

aleć ja dobrze pamiętam

twoje oblicze,

twoje przymknięte powieki,

spod których wielki, cichy patrzy smutek

w wielką i cichą głębinę

ludzkiej niedoli…

Tak! dobrze, dobrze pamiętam —

na Weroniki widziałem je chustce

w wieńcu cierniowym na skroniach —

Piękną masz siostrę!

Chodź w me objęcia —

sam ja przybywam — bez tego żołdactwa,

co cię powiodło na tę pustą górę,

pod ten straszliwy krzyż

Nie będęć darmo, o dziewczyno,

pukał dziś w twoje wrota :

pokażże mi się w okieneczku,

już potaniała cnota!

O mój ty bracie luby,

jaką ty siostrę masz!

Takem cię dawno nie widział  –

weź przyjaciela w dom!

Tak! tak! pamiętam te oczy,

na Weroniki chustce

patrzące cicho i smutnie

w cichą i smutną głębinę

tej naszej ludzkiej niedoli

Nie powiedziała, żem rudy

i że mam krwawą na szyi

pręgę wisielca,

tylko siwe przymrużyła

oczęta,

a dziś  żal jej, że jej suknia

pomięta!…

Nie podnoś na mnie tej ręki!

Boję się ― boję

Sam byś się splamił,

gdybyś mi wyciął policzek!…

Wszak ci nie siedzę przed królem Herodem

i trzciny nie mam w dłoni

ani purpury na barkach!

Wszak ci ja nie mam tych oczu,

co spod przymkniętej powieki

patrzą tak smutnie i cicho

w smutną i cichą głębinę

tej naszej ludzkiej niedoli…

Czekaj — nie jestem tchórzem —

Czemu ten wicher tak wieje ?

Zaszeleściło coś w krzewach —

ktoś mnie potrącił w ramię  —

nikogo przecież nie widzę  —

A! to ta gałąź oliwna,

na której jeszcze pozostał

i w tym się wietrze kołysze

mój stryczek!

Zdjęli Cię z krzyża ?!

Po co przychodzisz do mnie

taki milczący, spokojny,

w tej sukni z białych mgieł,

wlokącej wyrzut i rozpacz ?!

Zabij mnie! zabij!

a tylko mego imienia

na pośmiewisko nie dawaj!

Ze mnie, Judasza

Iskarioty,

swego drogiego nie rób przyjaciela!

Zwij mnie zbrodniarzem i łotrem,

tylko tak nie gardź mną!

Sza!

Nic! nic! to liść zwiędły upadł  —

O moje życie! —

Któż by się trwożył

szelestu śmierci,

która mu gryzie wynędzniałą duszę ?

Któż by się lękał kamienia,

spadającego w czarną, głuchą przepaść ?

Nalejże mi, karczmareczko,

mocno przepalonej,

a ty, bratku, graj wesoło,

gach u twojej żony! —

Zziębłem — dygocę  — a! zębami dzwonię  —

psy mnie obsiadły, kiedym szedł w tę słotę

po zarobiony grosz —

nalejże mi, karczmareczko,

mecno przepalonej –

Jak to ? Srebrników trzydzieści

za głowę tego Człowieka,

który wam w sercu taki przestrach budzi ?

1 spać nie daje

ani spokojnie zasiadać do stołu ?

Który na wasze królestwo

idzie z pożogą Swoich twórczych słów,

mających zniszczyć  świątynię Występku?

Mających na miejscu zdrady

postawić miłość i wierność?

Trzydzieści marnych srebrników

za pocałunek,

złożeń na uściech druha, przyjaciela,

któremu imię  – Chrystus ?!

Arcykapłani!-

W przedsionkach waszej bożnicy

jam się wychował!

Twarzą padałem na ziemię,

kiedy o jutrzni

szedł w cztery strony uśpionego świata

głos waszych złotych trąb

i świętych dwanaście pokoleń

wzywał przed arkę przymierza,

przed znaki wieczystej Tory…

Nim jeszcze krwawa ta pręga

na mej się szyi odbiła,

z wargą patrzałem otwartą

w źrenice wasze i usta,

by z nich wyczytać waszą  świętą wolę…

Spełniam ją dzisiaj, tylko więcej płaćcie!

Dajcie mi setkę!…

Jak to ? za dużo ?

Za to, że wczoraj, gdym ukląkł w pustyni

i chciał przebłagać Pana,

aby zdjął ze mnie tę wieczystość hańby,

wicher się zerwał gwałtowny

i przeraźliwym przygłuszył poświstem

moją modlitwę?

Za to, że każdy oddech tego wiatru,

każdy szum jego, każdy jego wiew

i każde łkanie, każde uderzenie

w krzew czy też piasek,

w sosnę czy skałę,

w mgłę albo obłok,

w blask,

w falę jeziora

albo w wybrzeże mórz –

o grzbiet wędrowca lub w tygrysa sierść,

o róg jelenia, czy też w ślepie żubra,

o kłąb padalca

czy o skorupę  ślimaka,

w onoć idące w bezkresową przestrzeń

jasnowidzenie proroka,

czy o tłukącą się w ciasnej okręży

ślepotę ciżby tej,

co pragnie Jego krwi —

za to, że w każdym jęku, w każdym szumie

i w każdym biegu pomsty żądnych wiatrów

i łka, i szumi, i jęczy, i wyje

to szubieniczne: zdrajca! zdrajca! zdrajca! ?

Wiecie.

Nie jestem człekiem, u którego chciwość

i żądza,  zysku rada by ukradkiem

stanąć za tablic Mojżeszowych głazem

i, przechylona ponad ich krawędzią,

rada by zetrzeć niespokojną ręką

znaki przykazań

i na ich miejscu wyryć słowo: pieniądz –

jak wy to dzisiaj czynicie,

tak sobie lekceważąc

ten przyjacielski ust mych pocałunek!

Chcę dziewięćdziesiąt…

Miejcieże litość!

Rodzony ojciec mój

z nędzy popełnił zbrodnię  –

muszę ratować rodzonego ojca!

Tyle go właśnie wybawi od kaźni

i włos jego siwy

nie będzie wstydem okryty!

Co? co? mój ojciec nie żyje?

Od niepamiętnych czasów leży w grobie,

a imię jego wolne jest od plamy?

Któż to wam kazał zaglądać w rejestra-

i tak mnie ubiec i skrzywdzić,

wyszachrowawszy tyle — tyle grosza ?!

Prawda! nie żyje

i nie odwróci gniewnych, smutnych ócz

od swego syna — Judasza!…

A w jakiej wy cenie

macie też starą, biedną moją matkę ?

Czy nie wzruszają was łzy,

które wylewa aż po koniec świata,

że syn jej jedyny

znalazł w swej duszy odwagę,

aby się skalać taką przeohydą ?

„Jam go niańczyła — tak powie —

skąpiłam chleba swym ustom,

by moje dziecko nie zaznało głodu!

Jam mu śpiewała: luli!

Śpij, mój synaczku, śpij!

Matka do serca cię tuli,

chroni od os i żmij –

śpij, mój synaczku, śpij!

A gdy się zbudzisz, mój mały,

znajdziesz rodzynki, migdały –

śpij, mój synaczku, śpij,

matka do serca cię tuli,

luli, mój synku, luli!” –

Arcykapłani!

Serca wy macie kamienne!

Trzy wam opuszczę  –

złóżcie ośmdziesiąt

i siedem – siedem przydatku

za to, że patrzeć muszę

w te dziwne, przymknięte powieki,

na Weroniki chustce,

spod których wielki, straszny patrzy smutek-

w tę wielką, straszną głębinę

mojej i waszej niedoli

i nędzy!…

„Jam go w ranną wiodła zorzę,

by jaśniał, jak ona!…

Raczej krzyżne wybierz łoże,

niżby dusza twa — o Boże! —

miała być splamiona!”

Dajcie pięćdziesiąt!

Jeszcze wam dużo!

Zgoda! czterdzieści i dziewięć  —

i pięć  — i cztery —

Wezmę trzydzieści, bo patrzeć nie mogę,

aby na świecie był ktoś taki biały

i czysty,

kiedy ja duszę mam brudną!

Wezmę trzydzieści, bo patrzeć nie mogę,

by tłum Go w tryumfie wiódł

w bramy świętego miasta

i rzucał Mu palmy!

A to hosanna! – hosanna! – hosanna!

Wezmę trzydzieści, bo patrzeć nie mogę,

aby On zwał się Chrystus, ja zaś  – Judasz!

Ażeby Jego było przeznaczeniem

umrzeć na krzyżu, który po wiek wieków

otoczon będzie czcią,

gdy ja się mam błąkać

po wszystkiej ziemi,

wzgardzon i oplwan,

zdrajca i kłamca

i uwodziciel –

Judasz!

Nalejże mi, karczmareczko,

mocno przepalonej,

a ty, bratku, graj wesoło,

gach u twojej żony —

ponoć przyjaciel twój

czy brat! — —

 

Czemu rnnie ścigasz ?

Wczoraj —

lat temu tysiąc, może sto, a może

zaledwie kilka upłynęło godzin,

zdawało mi się, że nadszedł już kres

mych niepokojów…

Utrudzon grzechu nieskończoną drogą,

w dalekiej siadłem krainie,

pod ścianą dojrzałych zbóż.

Zacząłem kłosy rwać

i łuszczyć ziarna pszeniczne,

i sycić głód.

Cisza i spokój

promienistymi oprzędzały siećmi

rozległy, kłośny łan.

Głębie powietrza falowały żarem,

polnych koników ćwierkał rój,

z daleka płynął brzęk kosy

lub tęskny śpiew przodownicy.

I przyszła na mnie zaduma.

Rękami objąłem kolana

i skroniem schylił ku ziemi,

i zapatrzony w listek sennej trawy,

co się położył na mej twardej nodze,

słuchałem brzęku tej kosy

i tego ćwierku szarańczy,

i tego śpiewu żniwiarki.

Od niepamiętnych już czasów

nie miałem chwili —

może nie miałem jej nigdy —

gdzie by ma dusza

tak zapomniała o swej strasznej nędzy.

Czyżby zaginął ból ?

Czyżbym ja, Judasz

Iskariota,

źródło upodleń i cierpień,

spełnił już swoją pokutę?…

Lat tysiąc,

a może więcej, lub mniej,

a może tylko sto,

albo zaledwie kilka chwil

trwał mój słoneczny sen…

Podniosłem głowę

i wpółwyżartymi oczyma

od żrących kurzów i wstydów,

od deszczów, błyskawic i gromów,

ach! i od żalów i płaczów,

i od mej całej, czelnej zbrodniczości,

spojrzałem w stronę zachodu.

I oto w krwawych oblaskach,

na miejscu kuli słonecznej,

spostrzegłem przymknięte powieki.

A spod tych powiek

dwie ciche, głębokie źrenice

z nieopisanym gubiły się smutkiem

w głębiach sinawych mgieł,

wypełniających przepaść

pomiędzy niebem a ziemią

i swoim gęstym obrzeżem

dotykających łanu,

przez moje nędzne skażonego stopy.

I mgły się kłębić poczęły

i wrzeć z taką mocą i syczeć,

jak gdyby ten, co mnie stworzy!

i na tę hańbę przeznaczył,

wziął w swoje garście wszystkie głębie mórz

i gdzieś w bezmierne rzucił je ognisko,

w lej przeolbrzymi połączonych razem

wszystkich wulkanów, jakie są w wszechświecie

na milionach milionów gwiazd…

Ach! a to wrzenie i ten syk potworny

szedł z taką siłą na me biedne uszy,

żem nic nie słyszał, tylko: Judasz! Judasz!

Kłamca i zdrajca

i uwodziciel —

Judasz!…

Gdzież mi uciekać ?

Gdzież  znaleźć  bezpieczny schron ?

Przyjacielu, otwórz mi wrota swe!

Dawnom cię, dawno nie widział

weź przyjaciela w dom!

Piękną masz siostrę  –

może to żona ? –

Ponoś Chrystusa zdradził pocałunkiem –

wszystkoć przebaczam, przyjmij mnie w swój dom!

Mówią po świecie, żem ja wziął srebrniki –

ty wiesz najlepiej, żeś tyje targował!

Zdrada mnie twoja nie piecze!

Wszyscyśmy zdrajcy!

Człek człowiekowi jest równy –

Ja zwę się Judasz, i tyś jest Judaszem,

wszyscyśmy bracia Judasze –

weź przyjaciela w dom –

nalejże mi, karczmareczko,

mocno przepalonej,

a ty, bratku, graj wesoło,

gach u twojej żony —

ponoć przyjaciel twój,

czy brat —

 

Pomóżże zdjąć mi te ciernie —

Panie! może mi jesteś krzyw,

iżem Cię takiej pozbawił ozdoby ?

Masz przecie jasny krążek wokół skroni,

niech mnie przynajmniej pozostanie Twoja —

tak, Panie Chryste! — cierniowa korona!

Tylko dlaczego te kolce

takie są wielkie?

Czemu ten splot taki długi,

że siedemkrotnie głowę mi opasał

i jeszcze mi się pod te nogi ściele,

ach! i za każdym wbija mi się krokiem

w me stopy ? —

Mówisz, żem rudy ? gust ci zmienię

brzęczącą kiesą złota –

tylko niech będzie ochota! –

Zdradziła brata –

Zdradziła męża –

Nie powiedziała,

że mam tę krwawą na szyi

pręgę wisielca,

tylko siwe przymrużyła

oczęta,

a dziś  żal jej, że jej suknia

pomięta…

Wiesz, życie marne! nie żałuj!

Dam ci swój stryczek, po co masz po świecie,

biedna niewiasto, rozwłóczyć swą hańbę!-

Nie! Zgińmy razem — naprzód ty, a potem —

mam tu w zanadrzu kropelkę, wystarczy,

wprzód ty, dziewczyno, a potem —

Czemu mnie ścigasz!

Gdzież Twoja wielka, uwielbiana miłość?

Gdzież Twoja litość ?

I czym Twe słowo, któreś rzucił z krzyża

konającemu łotrowi ?

Wygnał mnie w śnieżną pustynię  —

jakaś nieziemska szaruga!

wicher mi garbi plecy,

że prawie ziemi dotykam tą brodą!

Ha! na czworakach

jak zwierz! —

i tyś jest zwierzem, i ja jestem zwierzem —

wszyscy my, bracie, zwierzęta!

Go ? może Jemu będziemy urągać

za tę zwierzęcą naturę ?

Hej! Panie Chryste!

ja i ten brat mój –

Po piersi zapadam w śnieg!

Coraz to większe zaspy!

Ława mi sięga po szyję  –

dławi mnie! dusi! – ginę! –

Zelżyj, o Panie, zelżyj!…

Dłoń mi podajesz, o Chryste ?!

Nie chcę! nie chcę!

Nie stój nade mną ach! z tymi oczyma,

które widziałem dawno – dawno – dawno –

na Weroniki chustce –

Nikt Cię nie prosił, abyś mnie ratował  –

sam się wewlokę na ten stromy szczyt,

na turnię lodową,

tam Twoje zaspy nie sięgną!

Jakaż to przepaść zawrotna!…

A tam, z tej głębi mgieł  —

cóż to się snuje ?

Cóż to tak idzie na mnie ?

Boże dziecięta idą szlakiem śniegów!

Bielutkie mają giezłeczka,

w ręku lilije,

a naokoło ich skroni

kręgi jasności,

rozświetlającej ten ponury świat.

Idą  —

śpiewają  —

cóż one śpiewać mogą ?

Cicho!

Czemu wy na mnie idziecie ?

Wy, białe, niewinne duchy ! —

„Jam go w ranną wiodła zorzę,

by jaśniał jak ona” –

Pochłoń mnie, ciemna przepaści!

Lub wy przepadnijcie,

wy, niewiniątka!

Sza!

Ktoś mię potrącił w ramię!

To kamień w przepaść spadł!

Sza! to ta gałąź oliwna,

na której wisi mój stryczek!

To liść jej się ruszył!

Któż by się trwożył

szelestu śmierci,

która mu gryzie wynędzniałą duszę ?

Któż by się lękał kamienia,

spadającego w czarną, głuchą przepaść!?

Przyjacielu! przyjacielu!

Pomóż zdejmować mi ciernie!

Jakaś nieziemska szaruga

na świecie

weź przyjaciela w dom —

dobytku swego nie chowaj

pod klucz!

Bogaty jestem — trzydzieści

mam — widzisz — w kiesie srebrników!

Nic nie ukradnę!

Nie podnoś na, mnie tej ręki —

boję się  — boję  —

sam byś się splamił,

gdybyś mi wyciął policzek!

Nie pierwszy ja zdrajca

i nie ostatni,

Kain maczugę wziął, by zabić Abla,

a mym narzędziem morderczym

ten przyjacielski pocałunek!

Jakaż różnica ?

Jedno i drugie zabija!

Jestem złodziejem i tchórzem –

aleć nie pierwszym

i nie ostatnim,

i nie jedynym…

Zabij mnie! zabij!

tylko tak nie gardź mną!

Nie! Ślepiec jestem! po omacku  schodzę

z Pańskiej Golgoty, czepiając się ręką

zbrojnych pachołków, co Mu twarz opluli,

ale to czuję, że nie żar urągań

aż do obłędu mnie piecze —

tylko bezbrzeżny, Chrystusowy ból!

Tylko przymknięte powieki,

na które patrzyć się muszę

na Weroniki chustce

tyle ach! tyle lat!

Tylko te smutne źrenice,

gubiące się w głębi

mojej i waszej niedoli…

i nie jedyny!…