Achilles

Pełzałem, nędzny, w niskim życia lesie,

związane mając w pęto obie ręce –

słuchałem słowa – skąd je wiatr przyniesie,

choćby się w wilczej rodziło paszczęce –

błądziłem okiem niemym po bezkresie,

głupi, spojrzenia szukając mej męce –

trzody, pędzonej po pastwisku, wspólnik,

w żyłach bez własnej krwi – skuty niewolnik.

 

Wśród cudnych widzeń Piękności na oczach,

poprzez różowomarmurowe ciała,

przez blask świecący, jak złoto, w warkoczach,

ze wzrokiem lśniącym, jak staw, kiedy pała,

południa światło zwierciedląc w roztoczach –

mnie smutna, ciemna żałoba widniała,

mara, w źrenice wbita wiekuiście,

w czarny owita płaszcza i w zwiędłe liście.

 

Widziałem Życie – lecz ono odległe

grało ode mnie, znaczonemu nocy –

i myśli moje, jak konie rozbiegłe,

jeden trzask bicza spędzał do bezmocy –

wstyd mnie pożerał  – moją własną cegłę

kładłem, budując cudzym do pomocy

piersion warownie i wznosząc budowę,

z której mróz padał na pierś, noc na głowę.

 

Jak Dant, przez piekło kroczyłem za życie –

a tym okropniej, że czułem rąk siłę –

lecz w sercu wszczęły mi się pleśnie gnicia

i żyjąc – czułem pod sobą mogiłę —

i te cmentarne, przytłumione wycia —

i te wyziewy wnętrzne, trupie, zgniłe —

i to poznanie nikczemne, padalcze:

że nie o Życie ja — lecz z śmiercią walczę!

 

Nie Życia sięgam – lecz się śmierci bronię,

parias, wyzuty poza prawo ludzi,

któremu matka, kołysząca w łonie,

już ducha modły błagalnymi studzi,

któremu pierwszy raz składają dłonie

nie do radości, lecz się matka trudzi

wyuczyć usta niemowlęce: prośbą –

a pierwszy duszy dech – jest oddech groźbą.

 

Ona to, jako tęcza nad kołyską

od krańca w kraniec łuk ogromny włóczy,

wisi – jak tęcza, siedmiu barw siedlisko,

którymi oko barw świata się uczy –

w błękit daleki wpięta – oczu blisko,

jasna jak piorun migocący w tuczy,

złowieszcza jak zarazy powienie –

Groźba – polskiego dziecka pierwsze tchnienie.

 

O ziemio, któraś znała tę udrękę

na wskróś, do gruntu – i wiek nie oczyści

ścian – w których życiem nazywano mękę,

naw – gdzie modlitwą był żar nienawiści – –

jedyną: ujścia – Bóg zbierał podziękę –

nad zemstę większej nie znano korzyści,

gdzie nikt nie słyszał nigdy, przez wiek życia,

we własnych swoich piersiach serca bicia.

 

Serc prawdziwego dźwięku… O boleści

godzino – gdyś ty jawił się przede mną

w zbroi, gdzie łuska stalowa wzrok pieści,

hełm grzywą spływa purpurowociemną

i stal złocona purpurą szeleści,

w dłoń twej jawór – – wzrok chwałą nadziemną

świeci – – po skórach lwich idąc kobiercem:

gdyś tak zeszedł i stanął przed sercem!…

 

O Achillesie – myśli młodej boże!

W proch upadłem przed tobą – – zgniecony!

Gardziłeś ręką – – która nic nie może!

Oczyma trząsłe – podłymi ramiony!

Jam w duchu moim czuł ogniste noże,

bom znał się twoim synem urodzony,

bom znał się synem twym – – i w podłym szlochu

zdeptany leżał w kurz – – oplwany w prochu!….

 

Jakaż to ręka, jak ręka olbrzyma,

za barki moje chwyciła i wstrząsa – –

z oczu mych nagle łzy bólu wyżyma,

w dłonie mi rzuca broń, co żre i kąsa – –

serca się mego, jak Łazarza, ima,

wskrzesza, ze zgniłych je pleśni otrząsa,

w usta mi wpiera dech – – i czarnoksięstwo –

w rycerza zmienia proch, żałobę w męstwo!

 

Ten, co z wściekłością bezsilną pożera

piasek – aż do nóg pogromcy zwalony –

i sam już nie znał: czy żył – czy umierał –

kim jest, co w piersi nosi pokrwawionej –

i rany własną ręką rozdzierał,

ażeby spojrzeć: czy jeszcze czerwony

strumień krwi krąży mu w serdecznej żyle –

lub czy już zakrzepł, jak trupem w mogile:

 

ten nagle zrywa się – podźwiga ramię –

salwą swej broni krzycząc: że jest żywy!

w Życia pojawia się ogromnej bramie

jak zapomniany cień – przybysz prawdziwy!

Jak wściekły, sztaby żelaza rozłamie,

umarłe wskrzesza i zapadłe dziwy,

Niepodobnemu daje zew i pole,

w karabin kładąc cud – i wiary wolę!

 

O karabinie polskiego żołnierza,

śmiertelny kwiacie, bujny ponad kwiaty!

W tobie lud święci broń swego rycerza,

w przędzy mąk swoich wijąc cię szkarłaty!

Tyś poświęconą jest arką przymierza

między dawnymi a nowymi laty,

do ciebie serce okrwawione wiodło,

za tobą tęsknił ból – – tyś Polski godło!

 

Kto mieczem walczył, ten od miecza ginie,

kto mieczem zginął, ten mieczem powstanie –

na dyplomowym śmierci pergaminie

Polsce wyryje bagnet:  zmartwychwstanie…

Chwyciłem ciebie w dłoń – w tobie się ninie

maluje ducha zew i serc błyskanie –

nie będę dłużej w ziemi tył się kretem – –

do słońca! Grobu sklep przedrę bagnetem!

 

Do słońca! Choćby tak patrzało we mnie,

jak nieśmiertelny wzrok Achillesowy:

nie zniżę powiek! Bowiem precz ode mnie

płaszcz niewolniczy pchnąłem i okowy!

Nie żyję więcej trwożnie i nikczemnie,

królewski żywot rozpocząłem nowy,

we mnie to Król-Duch polskiego żytwota

wstąpił, jak w morze jasność zorzy złota!

 

Jam to był śniony przez najwyższe duchy

i ja wołany rozpaczy zwątpieniem –

jak cień chodziłem u wrót – – w domie słuchy

krok mój słyszały we śnie – – byłem cieniem – –

koło zagrody błądząc, jak liść suchy,

zdałem się nigdy nie zistnym wcieleniem – –

myślano: pierwszy tak by mnie spopielił – –

a oto jestem żyw – w życiem się wcielił!

 

Na barkach moich dłoń leży niezłomna,

bark nie ugina – lecz pędu dodawa –

zjawa mych oczu stanęła ogromna,

ja sam tę zjawę widzę – i jam zjawa – –

na wieki myśl mnie związała potomna

w jedno, co waży szalą:  ż y w o t – s ł a w a –

i w Achillesa znak, Achilles nowy,

idę, wołając, cień Leonidowy.

 

Na Termopilach jam, który zda sprawę – –

gdyby stanęli męże nad mogiłą,

zobaczą piersi otwarte i krwawe

i niech spytają mnie: w i e l u  w a s  b y ł o?

Na Termopilach sława grzmi o sławę,

jak bryła złota zwarta z złota bryłą,

i nie zawsztydza mię ani nie przestraszy

wieniec na głowie róż i wino w czaszy!

 

I dzisiaj idzie głos między górami

i opowieści płyną poprzez chmury – –

zmierzyłem w duchu się ze Spartanami,

o Termopilem zagrzmiał rodne góry!

Lud swoje serce do rąk moich da mi,

gdy w płomień porwę mój ten lud tortury,

a z tego serca, raz je wziąwszy w ręce,

piorun wywołam i pożatr wyświęcę!

 

Pożarem tylko lud ten wstanie z leży!

Pożarem tylko krew swych zył oczyści!

W pożarze tylko sam w siebie uwierzy,

Chrystusa swego widząc w nienawiści!

W gniewie i pysze z ludami się zmierzy,

poczuje, że się we krwi Bytem iści –

Prawo zdobędzie wolą rzek, co płyną,

rwą tamy, łamią grunt, trzęsą krainą.

 

Pożarem tylko sam siebie zdobędzie!

Pożarem tylko sam siebie odkupi!

Gdy wyjdzie, jako mosiądz za krawędzie

palenisk, w ziemię jak posąg się wsłupi,

gdy wstanie, Życia wznowione narzędzie,

precz odrzuciwszy płaszcz i zaduch trupi,

i  złotym światu otrąbi się rogiem:

dewizą będzie mu Stal – Cyfra Bogiem!

 

Ja go wywiodę w światło, Król-Duch prawy,

Achillesową powołan prawicą,

którym to poznał, że tu trzeba sławy

i sławę nabył śmierci błyskawicą –

jutrzni i z ognia światu dać znać lico

i w Achillesa przeistoczyć siebie –

aż naród serce swe w sobie odgrzebie….

 

A nie jest dla mnie tajemnicą żadną

tego narodu strach – i bojaźń wiary –

jego żebraczy lęk,  że łachman skradną,

który go liczył w ludy, nie zaś – w mary;

ten strach rozbitka, aby nie pójść na dno,

strach katorżnika nowej, cięższej kary –

lecz wierzę – jakem śłubował odwadze:

że go na słońca blask z nocy prowadzę…

 

Chociażbym upadł w drodze: dziesięć razy

powstawać będę, rodząc nowe czyny;

a czyny moje, jak milowe głazy,

gościniec będą wieść do Snu krainy.

Duch mój jest synem Wiary i Ekstazy,

nie może zbitym być, jako dzban z gliny,

powstawać będzie, jak feniks z popiołu,

dopóki wieńca nie zdobędzie czołu.

 

Jedną jest droga moja, w jaką stronę

kolwiek się zwrócę – nikt przy mnie nie stawa –

jestem jak kryształ czysty, blaskiem płonę

jak diament, co się z niczym skuć nie dawa;

w  niczyjej toni cieniem mym nie tonę

ani się ucho czyjej gry napawa –

wskroś sam przez siebie, nikomu nie dłużny,

idę wśród ludzi jak obcy podróżny.

 

Jedną jest droga moja, bez różnicy,

czybym na prawo zboczył, czy na lewo –

przede mnną Słowo trzaska w błyskawicy,

co Deszczu Ziemi ma spłynąć ulewą:

wiem, czego szukam – – z bezsennej źrenicy

nie tracę gwiazdy, co jest niebios mewą,

wysoko wzbitą, na skrzydle upiętą,

żeglarzom ziemię wieszczącą i święto.

 

(O, w jakież wielkie, mgliste wysokości

spogląda moja otwarta źrenica – –

jestem brat ciszy, jestem syn światłości,

jestem chowany w wierze: bezgranica – –

precz poza siebie rzucam ścierw i kości –

lecę, gdzie świeci Jutrznia krasolica –

duch – gdybym duchem nie był, czyżby ciało

śmiertelny zniosło pot, trud wytrzymało….

 

Widzialnym cień mój na ziemi, nie Życie –

nie mej istoty treść, cor ządzi dłonią – –

jestem ptak, który żegluje w błękicie,

gdy tam, na ziemi, walczę krwawą bronią – –

serca mojego gwiazdy słyszą bicie,

Król-Duch, co doli kieruje harmonią – –

jak anioł w skrzydła biorę Polskę chorą,

jak aniołowie duszę dziecka biorą.)

 

Aniołem-Stróżem jestem mej ojczyzny,

co Bogu za nią ma zdać porachunek –

z jej piersi plamy ja zmywam zgnilizny

i ja Judasza z wargi pocałunek –

jak rola: kłosem ofiar jestem żyzny,

jako w gorączce gąbka: daję trunek – –

i porachunek straszny w sobie niosę

pomiędzy ostry mieczy i między kosę….

 

Kto widział ducha mojego szarpanie,

kto widział ducha mojego obawy – – 

jestem jak siewca na przymorskim łanie,

jestem jak cieśla pod zarwiskiem lawy – –

przecież jest we mnie zew, sił zawołanie –

stanąłem – upiór z cmentarzyska krwawy –

na usta wziąłem uśmiech dziecka siłą –

aby zjawienie moje, jak chcę, było!

 

O karabinie polskiego żołnierza!

Tragiczne, straszne zaprzeczenie ducha!

Stal twoja kuta jest z modłów pacierza,

którym pogardza człowiek, Bóg nie słucha – –

młot, co cię kowa, o piersi uderza,

gdzie serce leży, jako żużla sucha,

spalona ogniem rozpaczy, kamienna,

serce, co jeden zna wyraz:  Gehenna!…

 

Z taką ja bronią wstał i naprzód idę,

zapatrzon w jedno promieniste słowo,

w źrenice biorę zbrodnię i ohydę,

w pierś cios i czarę trucizn piołunową – –

znam wszystko – myśli moje jasnowide

tłumię, bo wierzę w mą moc powrotową,

w konieczność moją i w ten dzień zwycięski,

który przyzywam – wnuk hańby, syn klęski….

 

Jeślibym zbłądził: błąd mój błędem będzie

potoku, co się dostał na mieliznę –

lecz w morze płynąc, on się wydobędzie,

bo musi w swoją powrócić ojczyznę –

tak ja: skąd wstałem, tam idę – w rozpędzie

Najwyższej Woli świata. Gdzie krwią bryznę,

rodzi się Wola, z której sam powstałem –

Wolność, kupiona krwią – dla duchów ciałem.