Ach, umieram, umieram…

I

Ach, umieram, umieram.

Jesień cień unosi na ciepłe ogrody.

Jabłka tak już, śliwy, ciemne wody

namarszczają się w znużenia pieśń.

 nie trzeba mi tu było więcej

ponad drzewa, ponad serca czułość.

 nie trzeba było lat, miesięcy,

tylu skarg nadaremnych i słów.

 nie trzeba było tylu twarzy,

tratujących wozów czarnych miast.

Ach, umieram, umieram. Wiem:

wyje za mną ciemny, wielki czas. 

II

“Podaj mi rękę” – mówił anioł,

a był to świt jak uśmiech dziecka blady.

“Oto się unosimy z daleka wołaniom”.

Słychać było powietrza srebrne wodospady

i cichy duchów poświst teraz mi wiadomy.

Płynęliśmy. Pod nami stały mokre domy

w chłodnym deszczu zastygłe. Szelest cichy mył

zielone okiennice i dachy znajome.

Spali jeszcze. Przed oknem tylko długo wył

pies – czując rękę świata, co stał nad znikomym

krajobrazem przedmieścia. Muzyki nieznane

grały słodko u chmurek wąskich. Niedaleko

spadały białe kwiaty i cień płynął rzeką. 

III

“Kochani, o, kochani! Czy jest takie serce,

które przeżyje miłość na świecie kainów?”

Anioł przykładał dłonie liliowe do ust

i mówił: “W takie serce będę teraz niósł

twoje zmęczone imię, w proste serce Boga,

co jest jak gór zielonych dolina dla owiec

i jest jak sen nagrzany i biały grobowiec”.

Już widziałem motyle w powietrzu wykute,

skinieniem jego ręki z kwiatów ciepła tkane

i posągi ogniste nie dotknięte dłutem,

rosnące, jak je wiatry składały, i same

gwiazdy na strop puszczone jak litery praw.

I spadła wtedy pierwsza przezroczysta łza

z powieki na te kształty ziemi, gór i drzew,

łza, żem zrozumiał jasność. 0, jaki to gniew,

jaka nienawiść była, co zamknęła wzrok

i jeno złe kamienie wkładała do rąk.

każde pragnienie jak grób kładła przy mnie,

abym nie wdział światła w każdym ptaka hymnie.

w każdym liści schyleniu, łaskawości łąk. 

IV

A tam się dzień zaczynał. Na fujarce dął

proste pieśni aniołek u kościoła wrót,

a potem się rozkładał dym i mówić jął

anioł bladoliliowy. “Oto widzisz głód,

oto widzisz nienawiść i tę pychę złota”.

Słyszałem – płakał jęk jak jęk bolesny młota,

który z uporem obok przy kowadle bije

i gniecie, a żelazo boleśnie omija.

Szli czarni, wychudzeni, z błyskiem żądzy ślepym,

jak nędzne i żałosne, milczące pogrzeby,

i tratowali łąki, i nie znali wrót,

aż im się pod nogami ocknął nagle grób

i tak jak stali patrząc, wytężeni w gniewie,

spadali w chłodne studnie. A ten, który nie wie,

bo nie pragnie przerażeń, stał i patrzył syty,

jak mu się obracali pod wzrokiem w granity,

jak kruszeli, pragnący, w gorzką, czarną glebę.

I była ciemność. Nie wołał nikt pod niebem.

Widziałem jeszcze owe madonny i dzieci,

napadnięte w ulicach, odarte z uśmiechów,

z miłości i spojrzenia.  czułem, czy wiecie?

ciężar ziemi na sobie, ciężar wszystkich grzechów. 

I wtedy spadła druga łza, jak ognia płomyk,

na te uśpione jeszcze w mgle i grzechu domy

i wspomniałem się, grzeszny i skrzywdzony razem,

i ta łza nie płomieniem już była, a głazem,

głazem boleści. “0, czy jestem jeszcze

tyle martwym człowiekiem, a nie duchem żywym,

że ja tej wagi ciemnej w Bogu nie pomieszczę

najgorszego z grzeszników płaczącego z krzywdy?”

Anioł dłonie w kwiat złożył i nie mówił nic,

jeno mu z włosów jasnych splot muzyki płynął,

a ja widziałem miasta pękające w pył

i ludzi w proch idących, a na nich jaśminy

rosły, a potem wody kładły się pierzaste,

a na nich ludzie nowi płynęli i miasta.

I pokład na pokładzie, jak schody wieczności,

piął się z wolna ku górze ten milczący kościół.

I mówił anioł: “Nie płacz, nie płacz, czasów złych,

ni dobrych nie płacz czasów. Oto idą w pył,

nim się troską poniżą, podźwigną miłością,

są z niebem rozdzielone wieczną wysokością.

Jeno słupy ogniste, długie nici wiary

są jako tryskające z tej ziemi pożary,

które stoją nad czasem od ziemi do nieba,

wykołysane światłem łodyżki snów bożych,

które się nie ulękną gwiazd ni śmierci trwożą”. 

V

I lecieliśmy dalej, “Podaj – mówił – dłoń”,

I szły potoki iskier na górach obłoków

i rzeki w dole pełzły na kształt siwych smoków.

Nie śpiewali już ludzie ani krople łez

nie parzyły mi dłoni. Było cicho. Wtedy

zobaczyłem skrwawione ptaki, pod tym niebem

szukające schronienia. Mówił anioł. “Patrz,

oto jest nadaremny twoich bliskich płacz,

oto są ptaki serca nie przyjęte w miłość.

Zobacz, jak krwawią cicho. Ile to ich było,

których ty nie dojrzałeś, któreś przebił w locie

i nim cię doścignęły, nim osiadły w tobie,

były jeszcze grające pieśni, a już w grobie.

Oto ulatywały ptaki dobre, miłe

bożemu światu pragnień, a już je przebiły

złe, podejrzliwe oczy, a serce namiętne

zmieniało je w kamienie Bogu tylko święte”.

I widziałem ich loty jak smugi zbłąkane

znaczone krwi poświatą. Wtedy anioł z dłoni

wypuścił sznury świateł na nie i przemienił

w białe gwiazdy, krążące z daleka od ziemi.

I wtedy spadła trzecia łza, żelazna,

na smutek krążeń ludzkich, na huczące burze

i stała się tam, w dole na kuli jak gwiazda

wykuta pożegnaniem ostatnim – w marmurze.

Grało niebo spokojne. Fałdy morza

przelewały się z wolna w głąb milczenia

i został tylko cichy pożar –

bolesna w dole ziemia.

Jeszcze dzwonek na wieży,

sarny w locie i obłok,

wietrzyk dzwonił i gasł,

“Podaj mi rękę – mówił anioł –

oto się stajesz zapatrzeniem gwiazd”.