Do matki

Wracam do ciebie wystawami szyb

w których słońce odbiło twarze z majoliki,

dłonią zmęczoną zgarniam zmierzchające dni

zasypane błyszczącym igliwiem słowików.

Każde drzewo

zwijało chmury – kaplicę na gwiazdach

i jakiś świt piał chłodno w blade usta słońca

dzień przenoszony w niebo w powietrzu – skowronkach

rósł sosnami.

Niebo osłupiałe błękitniało emalią

słońce jak medalion biło po gongach dębin

kochaliśmy ptaki…

Czasami zimą

śnieg zasypywał nadmiarem kart ciszę

kościoły przyklękały na zmącone zaspy

i anioły wybladłe długo biły w szyby

skrwawionymi skrzydłami lotek niedogasłych.

To dni…

nocami czerń jak gorzkie morze

podpływała pod okna ciężko spita wiatrem

i może oceany nad nocą szumiały

a może przebiegały w dali ciężkie tatry.

Rano zielonu balkon grał rapsodie Liszta

(firanki naprzeciwko omdlały po balu)

kiedy dzień jak bat

wąsko ciął usta na rozbity kryształ

a wiatr

zasychał żółtym świtem w gardle

i może to łzy

wydzwoniły elegie o rynny.

Pękały banieczki planet na brudnych kałużach

noc ścięte kłosy deszczu na ulicę kładła

i może drżysz jeszcze

kiedy ten deszcz pada…

 

a zresztą

świty są co dzień nowe i poważne

łączka zwiędłych obrazków usycha w szufladzie

noc tylko warczy deszczem

(nie trzeba jej drażnić)

nie pamięta, zalała mocne wonne zmierzchy…

Wracam z szosy przemokłej, wyślizganej wiatrem

drzewa stopiły usta w odchodzących drogach

wracam do ciebie…

Jak człowiek zgubiony powraca do Boga…