Dymy, wysokie sztandary…

Dymy, wysokie sztandary. Deszczu srebrna gałąź

kwitnie powoli i krople coraz to bardziej jak łzy.

Ona smukleje u grobów, deszczem owija ciało

i nie wie, czy żyje jeszcze, czy już odchodzi. Dym

duszny na pół z kwiatami, a kwiaty rude jak liście,

wybucha. Płomień pochłania. Smutek jakże ogromny.

Jak ciężkie statki na dno spływają ciała i domy,

puste domy bez ludzi. A ludzie mieszkają w ziemi,

świat przenoszą głęboko. Zdaje się, żyją tam

matki jak grona ciężarne i dzieci, które za niemi,

zduszone, zeszły w ziemię, bo ziemia tu jeszcze żywa

dzwoni blaszkami liści, kwiatami gam.

A żywi snują się nisko, groby, płomyki niżej,

razem jak zioła jesienne, ostatni, już ostatni,

nie wiedzą, czy glina tak miękka, że stopy pochłania, gdy liże,

czy taka przestrzeń już gęsta, że wchodzą powoli w śmierć

po szarych schodach powietrza. O co uderza pierś,

kiedy w szumieniu cmentarza spotyka łodyg ruch,

umarli to są, czy oni tak przemieniają się w puch?

A ona coraz to niżej, to jak pod maską bladą

ruszy się kształt niewidzialny, jak twarz bolesna drgnie.

Oto już widzi: jak smugi wody cienkie

wiją się z ziemi powoli. Ona gałęzią stóp

ledwo ziemię utrzyma: jak gwiazdę błękitną rękę

wyciąga ku nim, a oni jak ciężkie kłęby snu

sączą się, łączą i wznoszą pod szary deszczu dach

i słyszy śpiew podobny twarzom widzianym w snach,

głęboki, jak ziemia daleki, drżący jak trwogi nić

długa i srebrna, to znowu płaski jak wodny liść. 

Duchy ziemi:

Olch szerokich kaptury się chwieją,

nitka wody drąży jak kornik,

warstwy czasu podobne nadziejom,

odwalonym bryłą historii.

Grudnie czarne jak grudy i rude,

jesienie rozdęte jak żagiel,

tu odmierzaj powoli, świdrem łez, a tu uderz,

znajdziesz serca jak strzechy nagie.

Więcej tutaj miłości się starło,

niż udźwignie koleb ziemskich dźwigar,

miłość taka, co jak orkan za gardło,

od niej krew jak ptak śmigła – zastyga.

Stygnął śpiew w dłoniach, z trzepotem skrzydeł pluskał.

W palców jej siatkę wiotką, w bolesny niebieski dotyk

szmer szary opadł z dymów ciągnących wolno, aż ustał,

w dłoniach ojcowski mundur jak ciężki pluszowy motyl.

“Ojcze – szeptała – ile

lat, ile oczu potrzeba,

żeby ten obraz twój z wolna jak cień biegnący w tyle

tak odbudować po kropli, jak dzień jeden teraz go wznosi?” 

Chór ojców:

Nasze ciała wieczne są,

rdza przeżera stary mundur,

ale synom, wnukom z rąk

jeden kwiat wyrośnie – buntu.

Wielkie kraje są jak dzbany,

w których kipi miodu bulgot,

ale naszych wnuków rany

nie nasycą ziemi ulgą.

Chmur gejzery dzielą się na wstęgi,

nitka wody drąży warstwy grube,

zasadziliśmy młodziutkie dęby,

aby synom wyrosły na maczugę.

Ciemne wieki huczą jak głosy,

I które w żarnach rzeki trud obraca z nami,

pod fundament po to było ryć ziemię,

aby wnukom z niej dobyć dynamit?

Oto niebiosa wysoko, daleko do nich,

ziemia ciężka za nisko już, jak ołów

ciężkie pręty zgrzybiałej broni

zamykają dróg naszych koło. 

 

I szli już jak szare mary miast, które nagle ożywi

jedno wspomnienie bolesne czy jeden dziewczęcy uśmiech.

Przez dłonie jej wyciągnięte płynęła mgła.

Wołała: “Ojcze!”, rzucała rękami jak dziecko w snach,

co wie, że nie ma powrotu, i długo marzy, nim uśnie.

Płakała cicho – tyle skruszyło się lat,

tyle oczu roztarły ogromnych armat koła.

Cisza była. Za nimi dym się zawinął jak bat.

Odeszli. Milczenie. Deszcz prószył. Nikt za nimi nie wołał. 

 

A oto nowe gałęzie – mroczny puch,

kwitną powoli; rosną splecione z deszczem w konar,

Ciemność. Dłonie jej drżą. Powolny mogił ruch.

Głosy dalekie żywych czy zmarłych?