Koncert

I

W sali rzędy krzeseł wygasłych – dogasną.

Byłby tam zamęt fraków i sukien sprzed kilku dni.

Teraz tylko gwiazdy przez okno tłomaczą się niejasno

i sypią światło suche – kaligraficzne krople krwi.

Ciekawiej krzesła utkwiły szerokie spojrzenia oparć

w estradę przemian – bez przemian jak otwarte po śmierci oczy,

gdzie w środku przystanął na martwych z lęku stopach

fortepian odbijający lakierowaną maskę nocy.

Znużone nogi krzeseł, podwinięte nogi jak u zwierząt,

czuwają, a kołysanka echa rzewna jak kolęda,

wierzą w rozsiadłe rzędy skrzypków, flecistów – wierzą

w urojony nad pulpitem drążek dyrygenta. 

 

II

Lecz o godzinie, kiedy czas rozcięty na pół

błądząc trafi w zepsuty zegar,

wśród paraboli, elips zielonych i kół

ześlizną się postaci po równi pochyłej nieba.

Przywołają lipcowe wieczory,

niebotyczne aleje organów

i lejącym srebrem wiolonczel

przyklejone zastygną u ściany.

A dyrygent wysoki pod strop

już wywołał mosiądz waltorni,

pośród bąków wirujących trąb

ręce rosły mu coraz potworniej.

Gasły skrzypiec przepalone pochodnie,

sala z wolna falowała jak trawa

zasypana po świtu krawędź

uwiędłymi taśmami melodii.

Łkał dyrygent wysoki pod strop

zanikając coraz dalej w refren.

Pejzaż stoczył się nagle jak głowa

lejąc strugi czerwone i ciepłe.