Legenda

I

Srebrny dwór stał, a sen nadymał

puch jego rzeźb spokojnych i białych jak zima.

Nocą czernił szczeliny i układał z głazów

wiele przeobrażonych jak duchy obrazów,

wiele snów, które zwinnie uskrzydlone biegły

i tak się w noc zmieniały w jelenie ścian cegły

rzeźby w białe owady co świszcząc leciały,

powietrze w morze, a kolumny w skały,

tak przemieniała noc, a w dzień o świcie

każdy pielgrzym oglądał jakby sen w granicie

kuty. Tak lotny zamek był jak pióra

z lotek ptasich, a mocny jak piorunów góra. 

 

II

A mieszkał w nim nie człowiek ten, którego baśnie

zwą cesarzem, a żywe opowieści – Bogiem,

i choć nikt go nie widział, każdy mógł wyjaśnić

z mieszkańców tej krainy pod zamkiem, że ogień

albo skrzydło jest jemu podobne, a inni

nazywali go burzą w jakimś gromów hymnie,

a inni: snów doznaniem, inni nieistnieniem

albo karą i sądem, albo zapomnieniem.

I każdy widział Pana, każdy na przysiędze

mógł głowę kłaść pod topór jak rękę na księdze,

i każdy widział Pana i znał go nie lepiej

niż byle gwiazdę, choć go co dzień w chlebie

pożywał i wykrawał znak na nim, krzyż albo

półksiężyc, albo herby. Nieświadomą chwalbą

pożywał go i nie znał, a powiadał wiele,

i tak byli ci wszyscy jakoby chrzciciele,

którzy chrzcząc w imię swoje, nazywali rzeczy

imieniem smutnym jak każde człowiecze. 

 

III

Chór:

A nie nazwę ja brzegu ni zamku,

a nie nazwę wołania, co we mnie,

bo za chmurą jest chmura, a za nią

szeleszczący rozwija się wszechświat,

za nim chmura, a za nim wołanie,

za nim jeszcze się warstwa rozwija

i co nazwę, to chmura wymija,

a co wezwę, to jeszcze znaczenie,

które imion ni słowa nie znaczy

które jest jak majestat przebaczeń.

i nie nazwę. Za chmurą znów chmura,

za nią sen, ni to śpiew, ni to pióra,

i nie nazwę ja brzegu ni zamku,

nim się – drogi poza mną nie zamkną. 

 

IV

A miał Pan synów trzech jak to bywa

w baśniach każdy się człowiek nazywał,

każdy imię to samo nosił.

I zawołał Pan synów trzech – jak to bywa

w baśniach – i rzekł: Ja nazywać

ani imion nie będę wam głosił.

Poślę was – jak to [w] baśni, w legendzie –

w ziemię, w morza żelazne i wszędzie,

gdzie się kształt staje twardy. Na ziemi

każdy w imię się swoje zamieni”. 

 

V

I schodzili powoli, a gwiazdy szumiały

deszczami krwi zielonej, ulewami chwały

i czuł każdy jak w korze, gdy drzewo się wzniesie,

że jest sam, choć jak drzewo w lesie.

I czuł każdy poczynanie się – mitu

i żelaza, i złota, granitu,

i choć z zamku, co z piór się, zdawał,

każdy czuł, jak się ziemią stawał,

jak mu cień rośnie w stopach i wola,

jak wyrasta rośliną na polach,

jak mu morze nazywa się matką,

jak uściśnie powierzchnię gładką

i odbije dojrzałego syna,

dla którego jest ciała – przyczyna.

I nim się stali dopełnieniem ruchu,

zapomnieli ust i ojca słów,

i tak byli trzygłos ducha,

który nagi wybiega na łów.

I tak byli. Tak poszli, poznali,

tak się w czynie jak w dzbanie ustali,

jakby woda kryształowa w dzbanie,

której dzban jest przez twardość – poznaniem. 

 

VI

Chór.

Nie oświecisz. Kto wybiegł – nie wraca,

tak nazywa cię snem albo orłem,

tak piorunem albo i spokojem,

nie pamięta, kto wybiegł – nie wraca.

Nim oświecisz. Nie zrozumieć za słowem

ukrywanych elementów walnych

i żelaznych bram, i snów otwartych

i rak kamień przeczuwa cię martwy

i nie nazwie cię, o ile czuje,

i nie wezwie, jeśli ciebie pozna.

Oto ciało, nad nim noc kołuje,

noc zamknięta na słowo, noc mroźna. 

 

VII

Jechał pierwszy syn na koniu

pod jaworem, pod jabłonią,

słaby był i dzieckiem jechał

przez pomniki miast.

Słały gwiazdy noc jak liść

Gdzie mu było puszczą iść?

tam zwierzęca wełna w grozie

nosi w krwawych pyskach noże,

tam pioruny w huku burz,

jak by tędy słabość niósł?

Więc nawrócił w kłęby miast,

gdzie talary białych gwiazd

na śnie ludzkim leżąc warczą

jakby psy.

Wtedy śnią się złe komnaty pełne złota

krwawe szaty,

wtedy śni się złota brzęk,

ostry nóż i cierpki lęk.