Miła, przyjdź pod dęby zielone,
pod zielone nieba palm.
Widzisz: droga wydłużona w troskę –
przeciągły żal.
Czemu mnie, czemu tobie czas nie domówił.
Widzę w pociągłych posunięciach chmur
mistyczne zamki naszych spotkań.
Przez okno: smutek zamknięty w zielony kwadrat gazonu
w stokrotkach.
Widzę: zielony wojaż z tobą
przez puszcze zarosłe ptactwem,
morze zarosłe niebem,
dni szerokie jak horyzont podróży łatwe,
błękitne komunie gwiazd nachylone Pańskim chlebem
nade mną, nad tobą…
Gdy obok
słynie ziemia zaoczna i obca.
Fu: dzień chodzi ślepy –
– żebrak łask.
Siad głową:
umierają motyle unoszone przez wiatr
i serce wp fasowane w chodnik
tętni dwuwymiarowo
na płask.
Spiesz się, spiesz, jak woda odpływa ziemia.
Przychodzą żebrać o słońce
godziny głodne i nagie.
Widzę w gorzkim wietrze ten dzień –
– funebrycznie wydęty żagiel
i ja wynurzony z nieba, przedłużony przez cień
na najdalszej gwieździe –
– wisielec chmur.