Moment wieczności

Kiedy czas – kościół rozparty w staw – cmentarz

przebrnie po uda w dzwonach leniwych w południe

powstanie wieczna niedziela – przestrzeń blękitno-święta

zapalić lazur światła od mglistych majolik złudniej.

Wtedy w przestrzeń zapadnę – cichym opadem Atlantyd.

Oceany jak stepy wysoko przeszumią pod słońcem

horyzonty rozpękną światłem w półkoliste rampy

dwa napięcia błękitu odprężą się w dwie równoległe.

 

i usnę…

w falującym lanie ścichlych dzwonów

oceany – kolumny błękitu nie zmilkną odpływem o zmierzchu

wysoko szumią powierzchnie od nieba bledsze i cichsze

oczy – dwa dzwony tłukące kryształ

nie zgasną jak co dzień w szorstkim chłodnym – wichrze.

Obojętnie się przejdą przez dna zarośnięte rybami

jak sznur pereł zerwany niechwytne spadają przez błękit.

Matowe słońce w którym lazur zamilkł

przesunie dłonią po grzywach poczochranych ławic

gęsta woda rzek w wirach wyplutych z tulej…

sypie się szelest diun

przetartych jak sukno – trawą

ciężki plesiosaur zieleni wytrze się w gęstym namule.