Mróz

Dniało. Mleczne wodorosty wiły

skręty coraz to wyższe loki snu.

Ona lilię ciała unosząc, jeszcze mówiła: “Miły”,

gdy on, od snu złego ciepły, już szedł na łów.

A mieli noce upalne, nie było w nich nadziei.

Płomyk z ust przelewany – pożar ogarniał noc,

a potem już dogasało, był pokład, co się chwieje,

mrok podobny do rany i pnie spalonych rąk.

“Miły” – mówiła jeszcze. A on oczy białe,

co. tak od snów wyblakłe, odwracał: “Czy ty wiesz,

tej nocy byłem w lesie, gdzie jodły skamieniale

były jak srebrne organy, z których tryskała krew”

A potem ręce łamał u okien, które mróz

przemienił w morza martwe, gdzie nie żeglował nikt,

i nie było nadziei. Więc szedł przez zimny próg,

jakby wstępując nagle w nieprzejrzystość szyb.

I nie było nadziei. Stygło jasnym ciałem “

w pokoju, który nad nią sklepiał niebo w kwiat,

gdy on szedł wzdłuż zawiei jak przez łąki białe

i snem niedokończony ręce w rzekę kładł.