Nie to, co mi się śniło…

Nie to, co mi się śniło,

alem co krwią przepłakał,

to widzę, gdy się schylę

nad wodą, w której ptaki

kreślą węzły daremne,

które nie zwiążą bólu

ani mi świat utulą,

ale się plączą ciemne,

ale mi grób rozwiną

i rozwijając – miną.

ten świat, gdzie widzieć chciałem

roślinnych linii mądrość,

gdzie kształty ukochałem

i duchy wszystkich rzeczy,

ten świat, co miażdżąc leczy,

a ginie razem z ciałem,

ten świat czy mi się wyśnił

jak biała gałąź wiśni,

jak tylko wiew anioła,

a potem krwią się polał?

Czym ja rycerzy widział

tam tylko, gdzie się buta

jak chmura ciężka toczy,

czym ja miłości patrzył

przez snem zasnute oczy?

A teraz świat-pokuta

wystąpił rzeką z brzegów

i czy tak znów nauczę

mądrości albo chłodu

niewypaloną młodość?

Trzeba było miłości

po jednej tak odrywać,

pragnienia krwią nazywać,

przywykać tak do rzeczy,

jak mi je Bóg zaprzeczył.

Aby się stała żywa

ziemia ciężka jak zwierzę,

w którą już teraz wierzę,

której bólem nie przegnę,

miłością ledwo sięgnę.

Trzeba mi było w ludziach

znajdować głaz po głazie,

aby mnie trzykroć raził

blask niebiosów ogromnych,

abym się w nocy budził,

w powietrzu szukał, wołał

płonących ust anioła.

Trzeba mi było jeszcze,

żem wierzył w ludzkie czyny,

aby opadły deszcze

od noży bardziej ostre,

aby porosły winy

jak suche, gorzkie osty,

abym jak wiór ognisty

spłonął w oddechu nocy,

bym teraz rozwarł oczy,

bym teraz wierzyć umiał

w to, co lżejsze niż ziemia,

w to, co się nie przemienia.