Poemat o Bogu i człowieku

Ewokacja I cz.

1

Scena. Po bokach grają aniołowie

czy dwa szkielety opięte w mosiądz?

Mają półkule niebios na głowie,

na niewidzialnym oparci słowie

grają bez głosu.

Pośrodku krwią płynęło,

potem ogniem i siarką,

potem zielenią, a potem

bielejąc opadło martwo.

Droga bezkolorowa i czysta,

w poświacie gwiazd srebrzysta,

którą zaklęcia ludzkie

na ziemi mleczną pierś

prowadzą Boga skutego

w słabość i śmierć. 

2

W gontynach długo prosili,

długo łkali w katedrach,

w próg chmury głową bili,

przez księgi i krzyże się wili,

aż się Bóg z ciszy wyżebrał.

Zbierał się w ustach ludzkich

słowami kolorowemi

i stąd nabrał barwy krwi,

a rąk podobnych do ziemi.

Zbierał się w ludzkim czynie

kującym na dobro i zło,

więc oczy miał ludzkim podobne,

a ręce kwiatom i kłom.

Zbierał się długo pod kulą

zamkniętą na każdy głos,

więc w końcu w ciele się ulągł

dymiącym jak zgasły stos. 

II

1

Właśnie grzmiała epoka, bo z tysiąca dział

wystrzelona, opadła, wybuchła jak ptak,

z trąbek mosiężnych strumień kwiatów się lał

i wiądł, na żelaznych niesiony kłach.

“Czy to lodowce? – myślał Bóg –

jak hełmy zielone suną,

czy to się chmur tak wygiął łuk

i deszcze złota runą?”

Ale nim się przypatrzył szeregom,

nim kaski rozpoznał i szklistą broń,

szedł żołnierzem po chrzęście śniegu

w kaskadach żółtych trąb. 

2. Śpiew o żołnierzu Bazylim

Dziwne przemiany. W glinie leżąc

pod niebem do serca obnażonym ogniem

widział żołnierz Bazyli kolumnady zwierząt

rysowane iskrami trwogi.

Pod kloszem hipnozy czuł, jak się kładą

na stopy, na dłonie plamami znaków,

jak mu się palce dziesięcią robaków

wiją pomiędzy trawą.

A głowa jak szczur ogromny

piszczała ślisko znad kłębów snu

lub się sam korpus czołgał

po krzyżownicach dróg. 

3

Na kłębowisku jelit syczących

mózgi jak kulki rtęci pryskały,

a wtedy rosły żelazne kłącza

w ogniu poczęte – i kamieniały.

Widział Bazyli płonąc od lęku

postać z powietrza kutą i głazu,

która na tarczy nieba uniosła

czerwone nici ziemi obrazu.

Na tej kopule spłaszczony martwiał

trup zielonkawy, a spod powieki

krew mu się lała, a ciemność z gardła.

i stał, pół-grozą tak. pół-człowiekiem. 

I mówił Bazyli ustami białemi,

jakby motylem wgniecionym do ziemi:

“Ach, te tablice, znane mi, znane,

kiedym je w ogniu złocistym począł

i przykuł na nich jak przykazanie

te dwa balony śmiertelnych oczu.

Ach, przez jakiego mówiąc mojżesza.

jakim ja ludem teraz zrozumiem.

jakże ja ręce ścięte rozgrzeszać mogę

i drogi budować z trumien?”

I nie miał ciała żołnierz Bazyli,

tak mu się sen proroczy wyniósł,

że mu zostały ręce na czynie,

nogi na ziemskim łuku nachyleń.

I powlókł w miasta strasząc i grając

na dwu piszczelach czy na dwu włóczniach,

gdzie go ładowne rzeki mijają

jakby pokoleń martwego ucznia. 

Przesłanie:

Żołnierz Bazyli w polu przystaje.

czeka u dźwierzy, ręce nad krajem.

gdzie mija, w lament rzuca i wznosi

i tak czekając jest, jakby prosił:

“Idąc przez 10 obcych przykazań

stanąłem 5-tym i stoję głazem!” 

III cz. Śpiew o rzeźniku Janie

1

I zstąpił Pan Bóg nowym człowiekiem,

który nie czując śmiał się i błyskał

nożem jak falą różowej rzeki,

z której wynikał i z której tryskał

w świat. Był to rzeźnik Jan, który nożem

najtwardsze czaszki krajał jak orzech. 

2

I widział co dzień w krwawym poranku,

jak mu się ziemia toczy spod nóg

i jak się słońce gotuje w garnku

wszystkich kolorów. I myślał: “Bóg

jest właśnie w takiej czerwieni płynnej,

na pół surowej, a pół dziecinnej”. 

3

I głaskał połcie różowe, które

jak łuk prężyły się z dołu w górę

i czerwonymi łzami chrzęściły,

plaskiem o dłonie, wężem się wiły

a zastygały znakiem czy sznurem.

Więc klepał mięso rzeźnik wesoły,

rąbał, rozwijał jak lot motyli,

nożem magicznie jak ptakiem kwilił

nad masą gładką; wtedy pod nożem

kwitły łańcuchy, psy i obroże,

rośli prorocy, ludzie i tłumy,

jakby kolumny jego zadumy,

dzwoniły w szyby, kwitły i rosły

pod ostrzem, jakby pod krwawym wiosłem. 

4

A potem dzień się topił jak świeca,

jeszcze się pożar ostatkiem wzniecał,

huczał płomieniem horyzont szklany

i widział rzeźnik pożar firanek

i mięsa pożar, które się tliło

od blasku słońca i snem dymiło.

Wtedy w poduchach grubych odjeżdżał

Jan-rzeźnik szparki, a w oknach stawał

ogromny upiór, czerwony, śliski,

który bez twarzy, jak mięsa kawał

prowadził hucząc w piszczel okaryn

czerwone owce i woły wszystkie,

odarte z ciała trupy i mary.

A potem jeszcze widział Jan w grozie

twarze przyjaciół, które pod nożem

jego zamyśleń traciły korę

i klekocące szczękami chorał

stały u szyby jak płaty mięsa

dymiące juchą, w lęku się trzęsąc.

I płakał rzeźnik Jan, aż tak zmalał.

że go uniosło łóżko jak fala

i w śmierć go niosła. Wtedy się zbudził:

miał twarz i ręce jak wszyscy ludzie.

Bóg wyszedł z niego, więc wstał i poszedł,

by nosić słońce poranne koszem. 

Przesłanie:

Rzeźnik Jan chodzi z nożem i nosi

słońce czerwone w wierzbowym koszu,

staje u dźwierzy i ręce krwawe

wznosi, opuszcza, wyciera w trawę,

ale się słowa żadne nie rodzą;

więc mówią tylko, że parną nocą

rzeźnik objąwszy słoniny połeć

stoi płaczący u wrót kościoła. 

IV. Powieść o kobiecie

1

Więc wstąpił Bóg w ciało,

w którym kwiaty płyną

i które dojrzało

jak owoc roślinom,

i które dojrzało

powietrzu i ciepłu,

aż prętem sprężystym

w zwierciadle zakrzepło.

Płynęły mu z ramion włosy w sen,

w sen nieprzytomny, pół-metalowy,

który poczynał się w blaszkach drżeń,

a kończył się w kolebce głowy.

Krew płynąc marmur różowy wiąże,

wydyma w storczyk skrętów i schyleń

i zamykana, łechcąc i drążąc,

wykwita w ustach – krwawym motylem.

Noc się nadyma w naczyniach ud,

w dłoniach się kończy ptasim trzepotem,

kipią w powiekach krople nut

czy krople nieba dojrzałe złotem?

A wtedy wstaje i w tańcu płynie

depcząc zielone gwiazdy i cienie,

aż się ustoi w ciepłym jaśminie,

jakby na progu wniebowstąpienia. 

2

A potem cicho w zwierciadle stoi

i słychać prochu lecący kosmos,

wtedy w różowym łuku powoi

czarne szczeliny powoli rosną.

Więc zalękniona wydziera z siebie

płatek po płatku – dziecko – by dalej

z prochu powstałe zeszło na ziemię

i niosło ciało przez noc i fale. 

3

I tak się z wolna przeradza w owoc

pieśnią żywiczną, nutą lipową.

I warg go uczy, kształtów go uczy,

leje weń oczy złotem ustałym,

zamyka gwiazdą jak srebrnym kluczem,

aż się z rośliny wywiedzie – ciałem.

Aż zolbrzymieje; pełne, chlupocząc

płynem magicznym, odchodzi w taniec,

aż tryska kolor z dłoni i oczu,

aż się zamieni z powrotem w kamień.

Ona zostaje zmieniona w posąg,

który poryty ogniem i rosą

sypie dmuchawcem i widząc koło

odarte z barwy, w czasie huczące,

zmienia się z wolna w przestrzeni kolor,

gdy w martwą urnę napływa słońce. 

Przesłanie:

I powiadają, że w słońca racach

całkiem oślepła chodzi nad morzem

i szklanym prętem zgaduje drogę.

Wtedy w przestrzeni ognisty orzeł

i pożar znaków, krwawych wyroków,

spada w płomieniach, a potem spokój

zalewa szarym woalem chmury

i deszczem śpiewa z dołu do góry. 

V. Pieśń o muzyku

Zbudził się Pan Bóg w pół w kołysaniu,

jakby na tratwie zielonych chmur,

w ciele, co było podobne graniu

multanek srebrnej piły gór.

Jednak w człowieku się zbudził i dłonią

wodził po skrzypcach, głaskał miłośnie

struny kwitnące białą jabłonią

wszechmożliwości otwartej na oścież.

Wtedy oparty o pejzaż lekki, o ramę,

w której rodził się śpiew,

widział: w powietrze napływa krew

i w kształty stygnie wiotkie i miękkie,

Potem ze skrzypiec otwartych ust

ciągnął się pochód roślin i form,

wyjeżdżał z trzaskiem wielki wóz

i lodem gwiazd po ziemi dął.

Rwały się kształty i w przestrzeń lały

jak kolorowe łodygi chwały.

Szły pochodami, aż nagle w lęku,

czy to spłoszone, czy mistrza ręką

w noc nie złożone. Kolumną cieni

jęły zawracać grzmotem po ziemi

i w skrzypce wypełzać, aż pękły z trzaskiem

i rozsadziły je krwią i blaskiem.

A potem stopy z żelaza lane

stawiały gryfy, konie, tytany,

na palcach wiotkich jakby z promieni,

którymi muzyk stworzył je z cieni.

I tak zdeptany został, a w chwale

szły urojone pochodów fale. 

VI. Epilog

Jest scena. Obok aniołowie grają

jak dwa obłoki opięte w mosiądz;

głowy znużone w skrzydła skłaniają,

grają bez głosu.

Pośrodku droga. Po niej powrócił

z ust pozbierany, z czynów wyrwany

Bóg, który w ludziach błądzący – ucichł

i znów bez ciała zawisł – nieznany.

Oto jest pieśń jak sen pod powieką

nalany trwogą –

tak Bóg cierpi w człowieku,

a człowiek w Bogu.