Tędy, przez wzgórza…

Tędy, przez wzgórza ciszą zarośnięte,

przejdę swobodnie błękitnawym morzem,

przez szlam tymianku i zgaszoną miętę,

dzwony wieczorne jak bramę otworzę,

szorstkimi dłońmi odsunę żaluzje –

– dwa łuki puszczy na bok spadną miękko,

w las rozdzwoniony jak w zieloną kuźnię

wejdę przewilgły parną gamą dżwięków.

w rozmiękłej woni przechodzę szelestem,

płynące łany w świty drzew odchodzą.

Ciężar przestrzeni przenoszę na barkach,

na srebrne brzegi w gorzką zieleń brodząc.

Ramiona dżwięczą brązem dzwonnej siły,

w nocach pierzchnących sypką wonią dojrzę

dźwięczny chłód planet jak jabłka dojrzałych

i w czerstWej ciszy poszukam twych spojrzeń.

Patrz… gładzę wiatry po gorących ustach,

zbiemn modlitwy drzew rozpierzchłe w trwogach

i kiedy przyjdę do twym stóp o zmroku,

nie pytaj,

po co szedłem taką drogą.