Wiersz o cierpieniu

Matce

Są ściany z wszystkich czterech stron

jak pola pełne śniegu

i mrok jest, chłód, jak gdyby dął

ogromnej siły martwy biegun.

To jest znużenie, może my

tak śpimy mocno, biegnąc dalej.

Teraz jest wieczór, będą sny,

nim nas jak lampę dzień zapali.

Widziałem dziś póciągu smugę,

tę, co marzyła turkusów ląd,

a niosła ciemne ludzkie drogi

na śmierć, na śmierć, w zamarzły cień,

do więzień śmierci, tak daleko,

jak miłość jest daleko stąd.

A ty, co siedzisz senna taka,

słyszałaś dziś w ulicy wycie,

krzyczało dziecko, może ptak,

z którego ktoś wyrywał życie,

jakby to była nić głęboka –

tak pod tym czasem jest głęboko

w ciemnosci samej krzyża znak.

I ty, co obok czytasz śpiący,

przewracasz kartki tak powoli,

jak ciała, które huk gorący

w twych oczach salwą dzisiaj spalił,

A oni patrzą płonąc z wolna,

jakby cię z książki kart poznali.

I liczysz twarze, co się chwieją,

w twych dłoniach czas je na proch pali,

takie samotne jak chłód stali,

jak tu samotna jest nadzieja.

I stoją ściany martwych czynów,

jakby w nie wiatr nasączył krwi,

ściany zamknięte wspólną winą

jak dom bez drzwi.

I krzyż jest czarny zawieszony

na iednej z czterech nagich ścian,

i Bóg ogromny, jakby tony

w przestrzeni zmarzłe wielkich dzwonów,

i ciemność wieje z pięciu ran.

My ciągle senni. Ból daleki,

nie zrozumiany nigdy do dna,

jak gdyby płomień przez powieki,

tak kruszą nas mocarne rzeki

i zastygamy w bryły chłodne.

A ty, jak kochasz jeszcze, kiedy

ukrzyżowany wzgardą Bóg,

przed śmiercią w oczach miałeś wieki

krwi pełne jak ciężkiego snu?

Jakże ty, jeszcze, zmiażdżony w tłumie,

imieniem swoim nazwać chcesz ciało,

jakże ty, cierpisz, czy wieczność całą,

Ty, co rozumiesz?