Z Legend II

Wydęte karawele o żaglach z czerwonych motyli,

pachnące cynamonem, pieprzem i imbirem.

upływają po morzach mosiężnych, a w tyle

delfiny ciągną – jak antyczne liry.

Jacyż na rafach zdobywcy

odlani z płynnego złota

w pieśniach wysmukłych jak skrzypce,

z puszystym wejrzeniem kota?

A zawsze tak samo daleko

dzwonią na widnokręgu

maleńkie archipelagi,

które dosięgnąć ręką.

Tam w wyspach małych jak uśmiech

przez dżungle tygrysiej trawy

wędrują złote strusie

i szylkretowe żyrafy.

W różowym hamaku wybrzeża

koń purpurowy gna,

a z dziupli zagląda w pejzaż

maleńki induski strach.

Kto ten krajobraz zbudował

na wiotkim cieniu zamyśleń,

nad trąbką wiatru wydymał

policzki wezbrane jak wiśnie?

Oto zwrotniki płonące

jak złoto-czerwone piekło.

Maleńkie archipelagi

zawsze tak samo daleko.

Strzelały race gwiazd

w przestrzeń wydętą i ślepą,

spadały księżyce na płask

do dna stopionego w srebro.

Śpiewały ryby skrzydlate

pieśni przejrzyste i szklane,

kiedy w wyblakłe rano

okręt upływał na światem.

Oto legenda marzeń,

śmiesznych ptaków ze snów.

Nocą to tylko żeglarze

płyną na dziwny łów:

Patrzeć, patrzeć na niebo

smutku nad drzewo odarte historii.

Tam białe trupy zdobywców –

– herosów zastygłych w orion.

Tam tylko w hamaku plaży

dziewczynki z miedzi kołyszą

pieśni zgubionych żeglarzy

zarosłych czasem i ciszą.