Zmora

1

Konik polny tak długo piłował jabłoń, aż zakuł

drgający sześcian powietrza w ciągły skrzyp.

Jest to noc torquemady, pełna mistycznych znaków,

bo widzę krzyźe i koła ogniste u szyb.

Musiałem za długo patrzeć, za długo słuchać,

bo widok wpadł przez okno jak ryba śliska

i jakby szept nagle przytknięty do ucha

tłumaczył mi śmierć zupełnie z bliska.

Kto zaśpiewał wtedy tę piosenkę

ukrytą na samym dnie źrenic?

Nawet wieczór i miesiąc ten sam,

nawet zapach włosów się nie zmienił.

Znów przebiłaś ściany czarny taran

eliptycznym lotem trwogi.

Niosłaś w oczach zielony ogień,

zamyślona, niedorzeczna mara.

Ręce smukłe jak błyski nożyc

obcy cień twój na gardło mi włożył.

Mocno wrastał wyrwanym korzeniem

w zabliżnione rany oczu,

aż do serca kamieniem się toczył

i jak gałąż zrastałem się z cieniem.

Niewidzialny promień pajęczyn

jak łodygi trwogi – rwałem w lęku.

Kto przypomniał wtedy tę piosenkę?

Kto zaśpiewał wtedy tę piosenkę?

Sucho sypał się trzask meteorów,

gdy chwyciłem za ciszy krawędż

i księżycem płaskim jak toporem

rozrąbałem twoją straszną zjawę. 

 

2

Właśnie z jabłoni wraz z rosą zerwały się ptaki

jak liście płoche,

za oknem stał świeży świt

jak rozkrojony, dymiący jeszcze bochen.

Pies przebudzony nagle węszył ślady krwi.