Bez dachu

Noc się podniosła, cała w mgłach i bieli 

I srebrnem tchnieniem owiała stolicę, 

I brylantowych iskier błyskawice 

Roztliła w śniegów pościeli. 

Kto miał ognisko własne i ramiona, 

Co go czekały jak pieszczot ponęta, 

Mówił do nocy tej “błogosławiona!” 

Kto nie miał, mówił: “przeklęta!” 

A takich głosów było, ach! tysiące… 

A wszystkie z zimna i zwątpienia drżące, 

A wszystkie dziwnie przeraźliwe w ciszy… 

O gwiazdy l czy Bóg je słyszy! 

Patrzycie blade i ja patrzę blada, 

Wicher się zrywa, śnieg zawiewa drogę, 

O gwiazdy! jeśli która odpowiada, 

Ja was dosłyszeć nie mogę!… 

 

O nocy srebrna! o nocy królowo! 

Ty masz żelazne dla nędzarzy berło… 

A mglistą szronów zasłonę nad głową 

Spinasz zastygłych łez perłą. 

O nocy! czyliż gwiazd twych jasnych z nieba 

Pragnie ta ciżba wy bladła i skrzepła? 

Przez litość, słuchaj! wszak oni chcą chleba – 

I tylko troszeczkę depta! 

Ach l gdybym była tobą, o królowo! 

Największy brylant co w lazurach świeci,

Dałabym nędznym w tę zamieć śniegową 

Na chleb i ogień dla dzieci… 

I wiem, ze niebo nie byłoby bledsze, 

Gdyby za jedne tę gwiazdę w błękicie, 

Jasne źrenice, gdrie znów wskrzesło życie, 

świeciły łzami w powietrze… 

O nocy! idziesz cicha, lodowata, 

Nad czołem twojcm akray śniegów korona; 

A twoja srebrna, ciężka, długa szata, 

Całunem jest – dla miliona. 

 

Przed bramą, w której płonęły latarnie, 

Stanął chlopczyna w tę mroźną zawieję. 

Biedny! on myślał, ze mur go przygarnie, 

że go ten kamień ogrzeje, 

Lecz stróż drzwi zamknął na rygle i naraz 

Łzy się dziecięce, jak perły rozsnuły… 

– “Gotów ta zmarznąć, a potem ambaras 

Dla wszystkich .. śledztwo… cyrkuły!” 

Chtopczyna odszedł, płacząc. Tam, w oddali, 

Widać świątyni granitowe mury… 

A ponad nimi mgła bladych opali, 

A wyżej – lodowe chmury 

I krzyż. Sierota uklęknął przed progiem. 

W powietrzu, szronów latały dyamenty… 

Chciał wejść, lecz kościół szczelnie był zamknięty

Razem z litością i z Bogiem. 

Ach! gdyby Chrystus tu przebywał z nami, 

Wiem, żeby chodził ciemnemi nocami 

I zbierał głodnych zziębniętych nędzarzy 

I tulił u awych ołtarzy. 

 

Skostniałe dziecię szklanemi oczyma 

Patrzyło w niebo, gdzie mleczna lśni droga: 

Chciało się skarżyć, lecz matki już nie ma, 

Mówiło zatem do Boga: 

– “0jcze nasze… Jakto, o synu królewski! 

Ojca twojego narody zwą Bogiem, 

A ty, wpatrzony w ten pałac niebieski, 

Konasz, bez dachu, za progiem? 

“0jcze nasz” mówisz… a czyim ty bratem? 

Czy tych, co w zbytku umarłą tkwią duszą, 

I głośnym pełnych puharów wiwatem 

Gasnące jęki twe głuszą? 

“0jcze nasz!…” Boże! czy słyszysz to dziecię, 

Co usta z nędzy zbielałe otwiera? 

Ach! ono wierzy, żeś ojcem mu przecie, 

I z wiarą taką umiera! 

 

Dziecię mówiło pacierz… mgła srebrzysta 

Z tchnieniem ust jego lekko się rozwiała, 

Zrazu gorętsza i błękitno biała, 

Później – dziwnie przeźroczysta,

Wreszcie zanikła. W pół otwarte wargi 

Przestały szeptać modlitwy i skargi… 

Wobec ciemnego milczącego gmachu, 

Dziecię skonało bez dachu.