Akwatyki

I

Koła deszczu przędą się na wodzie…

Powstają jedne z drugich,

Wciąż jeszcze i jeszcze – – –

Liść nawodny porozumiał się z deszczem:

Podobne są ich kręgi w kształcie i obwodzie.

Nenufar

Koła wodne pochwala,

Innym formom nie ufa… 

 

II

Nad wodą ławka, trawą porosła

Jak zimna płyta mogiły…

Tu, dwoje imion, dwaj zakochani

Wyryli w podpis zawiły.

Tutaj siedzieli, patrząc na siebie…

Może nie żyją w tej chwili?

A jeśli żyją, kochając innych,

To też tak, jakby nie żyli.

 

III

O lilie – kąpielice, ku snom wychylone

Wsparłszy głowę na liściu! O nadwodna ławko!

W ciemnym srebrze topoli, zwisających pionem,

Falo, tętniąca głucho bulgotem i czkawką!

Głosy humorystyczne, naj brzydsze, najpustsze,

Wyrażające próżność mijającej chwili!

Przy świetle gwiazd oglądam przeszłość moją w lustrze

Oplecionym ramieniem lilii…

Wszystko co wpadło w wodę, między chóry żabie,

Ze szkodą równą wiązce róż czy złotej sztabie… 

 

IV

Ta nić, wraz z rybką, w powietrze wyrwaną,

To twój ratunek od uroku wody.

Ona cię trzyma, broni przed nirwaną,

Ciągnącą lilie i świateł niewody…

 

Nenufar, w chmury zapatrzony niemo,

Ani cię zdziwi, ani cię zachwyci,

Nie stracisz zmysłów i nie wpadniesz w niebo,

Dzięki tej mocnej, pożądliwej nici.

 

Wśród samotności tak żabiej, nadwodnej,

Inny zwariowałby, zaczął rechotać,

Albo pojąwszy prawdę – zemdlał od niej.

– Ty bacz jedynie, czy się korek miota…

 

V

Wodo, marszczona w zefirowe plisy,

Podobna egipskiej szacie!

Światła prędkie, srebrzyste jak świergot skowrończy!

O kalie dzikie, irysy,

Wy, co się zaczynacie tam, gdzie ja się kończę… 

 

VI

Jezioro: szyba w iskier tysiące rozbita,

Pąk nenufaru: gładko sczesana najada,

I wysoko nad wodą krążąca rybitwa,

Która nagle, lup wziąwszy na cel –

Z najsrebrzystszym patosem samą siebie łamie,

Przeistacza się w szmatę a następnie w kamień

I pionem spada.

 

Potem zmaga się z rybą i z siłą wypływa,

A czując, że się to wszystko światu podobało,

Zaczyna od początku: srebrna i ruchliwa

Przybiera nagle żądzy omdlałość… 

 

VII

Za miastem, nad urwiskiem, u brzegu jeziora,

Blaskiem w niebo uderzając ostrym,

Leży ławica miednic i dzbanów blaszanych,

Których dno czas żarłoczny rdzawą szczęką przeżarł,

Jest jakaś duszna poezja

W niedoli tego wybrzeża,

Jak gdyby się choremu śniła Polinezja

I w dysproporcjach rozrosłych

Porzucone skorupy perłorodnych ostryg.