Bezimiennemu

Gdy jeszcze gościł na ziemi 

Złe mu w gościnie tej było – 

Miał serca, serca za wiele, 

I to go właśnie zgubiło. 

 

Był jak ta harfa eolska, 

Co drży za każdym powiewem, 

Miotany na wszystkie strony 

Miłością, bólem i gniewem. 

 

Greckiego piękna kochanek, 

Czciciel potęgi i czynu, 

Marzył o duchach niezłomnych 

I szukał ludzi wśród gminu. 

 

I bratnie podawał dłonie, 

I wierzył, że pójdą razem 

Zbratani wielkością celu, 

Spojeni krwią i żelazem. 

 

Anioła widział w kobiecie – 

Lecz ta mu serce rozdarła, 

A bracia? – ci go zawiedli, 

Więc miłość ziemska umarła. 

 

Kraj swój miłował rodzinny 

Tęsknym uczuciem sieroty 

I wierzył w zwycięstwo ducha, 

W tryumf wolności i cnoty; 

 

Wierzył, że naród szlachetny 

Nie ginie i nie umiera, 

że znajdzie w każdym swym synu 

Mściciela i bohatera. 

 

Więc kiedy ujrzał nareszcie 

Rozwiane najświętsze mary, 

Strasznego rozbicia świadek 

Ostatniej pozbył się wiary; 

 

A chociaż uszedł przed wrogiem,

Nie uszedł potwarzy ciosu 

I nie miał z kim się podzielić 

Goryczą swojego losu. 

 

I błądził wśród obcych ludów 

Nieznany, samotny człowiek; 

I umarł z dala od swoich – 

I nikt mu nie zamknął powiek – 

 

I nikt już o nim nie wspomni – 

I jest już garścią popiołów – 

A twarda ziemia wygnania 

Na sercu cięży jak ołów.