Pod stopy krzyża

Dużo cierpiałem lecz koniec się zbliża

Z uspokojeniem po przebytej męce –

Pójdę, o Chryste, do stóp twego krzyża

Wyciągnąć znowu z utęsknieniem ręce

I witać ciszę zachodzącej zorzy,

Która mnie w prochu u stóp twych położy!

 

Nie pomnę modlitw, com niegdyś ze skruchą

Przy boku matki powtarzał niewinny

Te utonęły w fali życia głucho,

I odkąd w gruzy padł mój raj dziecinny,

Odkąd mi zabrakło ojczyzny i domu,

Nie otworzyłem mej duszy nikomu!

 

Nawet przed Tobą, nie mogłem, o Panie,

Wydobyć płaczu z mej piersi ściśniętej,

Bo wzrok mój padał w bezdenne otchłanie,

A tyś mi zniknął na krzyżu rozpięty,

Spośród pokoleń rozrzuconych kości,

Za ciemną chmurą krwi, łez i nicości

 

Ręką ziemskiego dotknąłem się błota,

Widziałem zbrodnie, nie widziałem kary,

Oprócz boleści i nędzy żywota

Nic nie znalazłem, i zbrakło mi wiary,

I dalej w ciemność poszedłem z rozpaczą,

Zazdroszcząc ludziom, co na globach płaczą

 

Widziałem trwogę i niemoc konania,

Widziałem duchów hańbę i upadek –

Lecz nie widziałem nigdzie zmartwychwstania,

I próżnych męczeństw przerażony świadek,

Patrząc na niebo, co nigdy nie dnieje,

Straciwszy wiarę, straciłem nadzieję

 

Kochałem jeszcze biedne ludzkie cienie,

Które na stosach palą się i świecą,

Myślałem bowiem, ze biegnąc w płomienie,

Wiedzą przynajmniej, dlaczego tam lecą,

I, że przyjmując każdy ból i ranę,

W piersiach anielstwo noszą nieskalane.

 

Lecz gdym obaczył, skąd tu wszystkie czyny

Swój tajemniczy początek wywodzą;

Skąd wyrastają ściekłe krwią wawrzyny,

Gdzie upadają ci, co w niebo godzą,

I gdy wnikając w serc zranionych ciemność,

Za każdym bólem znalazłem nikczemność,

 

Natenczas miłość stała się podobną

Do nienawiści smutnej i posępnej,

I przeklinałem tę rzeszę żałobną,

I pogardzałem nimi – sam występny…

I mścić się chciałem za gorycz zawodu,

Żem nie mógł kochać jak dawniej za młodu.

 

Tak więc w mej duszy zburzonym kościele

Została straszna pustka i samotność,

Sam jako nędzarz zostałem w popiele

I własną badać zacząłem przewrotność,

I wszystko w sobie znalazłem to samo,

Co mi się zdało być u drugich plamą.

 

Wszystkie pragnienia nędzne, brudne, liche,

Co kłamią tylko pozór wyższej cnoty,

Olbrzymią nicość i olbrzymią pychę

Znalazłem na dnie swej własnej istoty,

I tak swe serce rozpoznawszy chore,

Straciłem w sobie ostatnią podporę.

 

Lecz ta upadku właśnie ostateczność,

Co mnie w bezdennej pogrążyła nocy,

Dała, mi poznać wszechwładną konieczność

Wyższej a razem nieskończonej mocy.

I moja rozpacz szalona i trwoga

Świadczyła jeszcze o potędze Boga.

 

Na mojej piersi spoczywał schowany

Maleńki krzyżyk ze słoniowej kości:

Świadek młodzieńczej wiary nieskalanej,

Dar macierzyńskiej najczystszej miłości,

Co przetrwał wszystkie burze i szaleństwa

Znakiem cichego, boskiego męczeństwa.

 

Kiedy go teraz na piersi zbolałej

Po latach tylu znalazłem niewierny,

Tak mi się wydał znowu jasny, biały,

Taki potężny i tak miłosierny,

Że znów tęsknotą zadrżało mi łono

Za tą postacią tyle uwielbioną!

 

I powitałem światło wiecznie nowe

Z tych jasnych ramion krzyża tryskające,

I na skrwawione stopy Chrystusowe

Tak samo lałem moje łzy gorące,

Jak wówczas, kiedym poił serce młode,

Patrząc na mistrza nadziemską pogodę.

 

I znów słyszałem te boskie wyrazy:

“Chodźcie tu do mnie wy, którzy cierpicie,

Chodźcie tu do mnie leczyć ziemskie zmazy,

We mnie jest spokój i we mnie jest życie,

Nie plączcie próżno na świeżej ruinie,

Wszystko przemija, prawda nie przeminie!”

 

Więc posłuchałem słodkiego wezwania –

I oto idę z mym sercem schorzałem,

I pewny jestem twego zmiłowania,

Bom wiele błądził, lecz wiele kochałem,

I drogi życia przeszedłem cierniste…

Więc Ty mnie teraz nie odepchniesz, Chryste!