Marsjanie

Zagrzmi w niebie okrętów napowietrznych tęt,

Niepokojąc międzygwiezdnych mgieł rozwiewisko.

Zniknie złuda przestrzeni, wyzwolonej z pęt –

Dość pomyśleć, że daleko, a już jest – blisko.

 

Na oścież się zasrebrzy księżycowy wstęp

Do bożymy – daleczyzny, w szmer i otchłanie –

A dołem – szumy leśne, zgielk drozdów i zięb –

I na ziemię wylądują zwiewni Marsjanie.

 

Stopą obcą dotknięta – westchnie ziemi twardź,

I na chwilę to, co ziemskie, chętnie się zaćmi.

Po wiekach wyczekiwań i tych z niebem starć

Spokrewnimy się obłocznie z nowymi braćmi.

 

W ich oczach – wiary w Oddal nie gasnący płom,

A w ich piersi – bezmiar żywy, swoisty , rdzenny.

Poczną nam się przyglądać w bezczasie jak snom –

I na zawsze się ustali ten pogląd senny…

 

A przywiozą nam z nieba – rozmodlone ćmy,

I zwierzęta zadumane – i zgubne baśnie.

I nagle zrozumiemy, że to jeszcze – my –

Że nie mogło być inaczej – tylko tak właśnie!…

 

W uczonej złocistości ich wróżebnych ksiąg

Wieszcz, co bogów nie odróżnia od chmur i łątek –

W czasie przeszłym – dni przyszłych spowiada ciąg

I pośmiertną wiedzą krzepi istnienia wątek…

 

Jakiś bóg z ich orszaku (złoć się, mrzonko, złoć!)

Zawieruszy się w jeziornym nieba odbiciu

I malejąc w docześnie srebrniejącą płoć,

Modrą wieczność w tym podwodnym wchłonie przeżyciu.

 

A ich elfy, co cierpią z dala od swych gwiazd

Na bezsenność wpośród kwiatów (o, gwiezdniej cierpcie!),

W żal pobiegną przez nagle urojony chwast,

A ż w tym chwaście zaszeleszczą ich żwawe kierpcie.

 

Słyną z czarów Marsjanki!… Niezgadniona płeć

Od ust naszych je przegrodzi – ledwo snu zasiedzą…

Byle tylko miłować i naglić i chcieć –

A nauczą nowych pieszczot. bo o czymś wiedzą…

 

Któż się zdoła domyśleć, jaki strach i szał

Pała w oczach, co się w słońcu mienią na opal!

Czym jest wobec tych niebem nasyconych ciał

Nasze ziemskie dziewuszątko i jego – chłopal?…

 

Z nich jedna – wiem na pewno, że pokocha mnie,

Ku mnie ciałem – wzbronnym światu – występnie spłonie.

Obczyzno, przyswojona w pieszczocie i śnie!…

Tajemnico, co posiadasz – usta i dłonie!

 

Za jej sen – w mym uścisku, za pieszczotę nóg,

Za wniknięcie pocałunkiem w jej czary żyzne –

Oddam chętnie, natychmiast – na rozstaju dróg –

Żywot wieczny i tę całą – zagrobowiznę!

 

W ślad za nią będzie kroczył niewidzialny mops,

Co podziemne węsząc zmory, wyje w niebiosy

Lub szczeka głosem czujnie rozśpiewanych kobz,

By odstraszyć złe uroki – złe sny – złe losy.

 

Jak brzmieć będzie jej imię – nie wiem, ale wiem,

Że wprowadzi mnie w głąb cudów – przez szum i trawę

Tak, że drzewa, roślinny przerywając zdrzem,

Z jednej jawy wejdą w drugą – i w trzecią jawę!…

 

A wy, coście szarzyzny uprawiali brzydź

I zbiorową w pyskach złudę srożyli dumnie,

Czy zdołacie tym życiem, co was wydrwi, żyć

I w zawrotny przepych słońca wejść bezrozumnie?

 

Już odtąd – z odwróconym do błękitu łbem,

Z wiarą w nową zaobłoczność, w odkrycia niebne

Pobrniecie niedołężnie – między snem a snem –

Od przydrożnych wierzb przyjmując – guzy chwalebne !…

 

Guzy, które złagodzą pychę waszych wad

I okupią uporczywość ślepego grzechu…

A my – śmiać się z nich będziem – śmiać się w cały świat!

Jakże tęskno mi już dzisiaj – do tego śmiechu!