Miasto młodości

Przystojniej byłoby nie żyć. A żyć nie jest przystojnie,

Powiada ten, kto wrócił po bardzo wielu latach

Do miasta swojej młodości. Nie było nikogo

Z tych, którzy kiedyś chodzili tymi ulicami,

I teraz nic nie mieli oprócz jego oczu.

Potykając się, szedł i patrzył zamiast nich

Na światło, które kochali, na bzy, które znów kwitły.

Jego nogi, bądź co bądź, były doskonalsze

Niż nogi bez istnienia. Płuca wdychały powietrze

Jak zwykle u żywych, serce biło

Zdumiewając, że bije. W ciele teraz biegła

Ich krew, jego arterie żywiły ich tlenem.

W sobie czuł ich wątroby, trzustki i jelita.

Męskość i żeńskość, minione, w nim się spotykały,

I każdy wstyd, każdy smutek, każda miłość.

Jeżeli nam dostępne rozumienie,

Myślał, to w jednej współczującej chwili,

Kiedy co mnie od nich oddzielało, ginie,

I deszcz kropel z kiści bzu sypie się na twarz

Jego, jej i moją równocześnie.