W Parafii

Gdybym nie był kruchy i przełamany od środka,

Nie myślałbym o innych-jak ja, przełamanych od środka.

Nie wybrałbym się na pagórek, na cmentarz koło kościoła,

Żeby starać się pozbyć litości nad sobą.

Zośki szalone,

Przegrywając wszystkie bitwy Kazikowe,

Samoudręczające się Agaty

Leżą pod krzyżami z rokiem urodzenia i śmieri. I któż

Ich wypowie? Ich mamrotania, szlochy, nadzieje, łzy upokorzenia?

Ci sami w śluzach, w zapachu moczu,

W szpitalnym wstydzie pokręconego ciała.

I zaraz wieczność. Niestosowna. Nieprzyzwoita.

Jak dom lalek zgnieciony kołami, jak słoń depczący

Chrabąszcza, jak zatapiający wysepkę ocean.

Zaiste, dziecinna głupota nas wszystkich

Nie licuje z powagą rzeczy ostatecznych.

Nie mieli czasu, żeby cokolwiek zrozumieć

Z jednostkowego bytu,

Z principium individuationis, 

Ja też nie rozumiem, ale co poradzę.

Całe życie zamknięty w łupinie orzecha,

Na próżno chciałem stać się kimś zupełnie innym.

 

Schodzimy tedy w ziemię, parafianie.

Z nadzieją, że trąby Sądu wywołują nas po imieniu.

Zamiast wieczności, zieleń i ruch obłoków,

Wstaje tysiąc za tysiącem Zoś, Katarzyn, Bartłomiejów,

Maryś, Agat, Bronisławów,

Żeby wreście wiedzieli,

Dlaczego to było i po co.