Z motyką na słońce

Roch węgla od dawna pod piecem nie widział, 

Już skończył się zapas, wyczerpał się przydział.

 

Więc Roch wpadł na pomysł: „Tak zimno w chałupie, 

A słońce jest wielkie. Gdy okruch odłupię 

I wrzucę do pieca, wystarczy mi ciepła, 

By barszcz nie zamarzał i kasza nie krzepła”.

 

Pomyślał i ruszył z motyką na słońce, 

A słońce – wiadomo – jak ogień gorące.

 

Motyka już topić się z wolna zaczęła, 

Lecz Roch nie ustawał, Roch wołał: „Do dzieła! 

Do dzieła! Choć sobie czuprynę osmalę, 

Wciąż będę motyką uderzał wytrwale 

I choćby mnie słońce spaliło na popiół, 

Nikt we wsi nie powie, żem swego nie dopiął!”

 

To rzekłszy przygarnął dwie chmury deszczowe, 

Z nich jedną położył, jak kompres na głowę, 

A drugą wyżymał zwilżając ostrożnie 

Motykę, jak zwilża się kurę na rożnie.

 

Bił w tarczę słoneczną, choć dręczył go upał, 

Aż w końcu motyką okruszek odłupał.

 

Zawinął go w chmurę, jak w szmatkę wilgotną, 

I podał czym prędzej Rochowej przez okno.

 

Rochowa okruszek do pieca wrzuciła, 

Obrała ziemniaki i barszcz nastawiła.

 

Buzuje się okruch słoneczny na ruszcie, 

A wy, jeśli chcecie, czyn Rocha powtórzcie.

 

Nauka zaś taka z wierszyka wynika, 

Że może każdemu się przydać motyka.