Obłoki nad miastem

Przyleciały nad miasto obłoki,

przyleciały z daleka, ze światu,

noc to była cicha, bez księżyca,

w gwiazdy siana z miedzi i szkarłatu;

gwiazd milionem wiecił strop wysoki

i noc była cicha, sinolica,

gdy nad miastem zawisły obłoki.

 

Przyleciały z daleka, z okolic

pustych, śniegiem zasnutych ponuro,

gdzie się jodły kołysały stare

i szumiały pieśń smutną, ponurą:

przyleciały sponad górskich holic,

gdzie skał cienie pną się w ciemną marę

i mróz ścina twarz ciemną okolic.

 

Przyleciały na wietrze i w górze

ponad miastem zawisły na wzlotach;

zatrzymały się sine, olbrzymie,

poszarpane jeszcze na gór szczytach;

gwiazd zakryły rdzawe mętne róże,

bo tej nocy, jakby zwiędłe w dymie,

gwiazdy lśniły zasępione w górze.

 

I patrzały na miasto na dole – –

ha! jak wzdęły się, wzgięły jak blachy

od płomieni wrejących szalone;

jak zranione węże, ponad dachy

tak się wzgięły z fosforem na czole,

żółtym światłem gniewu napojone,

gdy spojrzały na miasto na dole.

 

Jak się wzdęły okropnie obłoki!

W padół patrzą, w brud, w otchłanie bólu,

w poszarpane serca, trzewia, dusze;

jak się wzdęły, jak kurzawa w polu,

kiedy wicher podbije ich boki,

w wir pochwyci, skłębi w zawierusze – –

tak się wzdęły na niebie obłoki.

 

Cała chmura dusz potratowanych!

Całe krocie zmiażdżonych obuchem!

Przerobionych z błaznów kroć rycerzy!

Źrebce rączym zmuszone iść ruchem!

Cała chmura dusz nędzą pijanych!

O! kędyż się w górskich szczytów śnieży

biel, daleko od dusz stratowanych!…

 

Nisko, w bagno, w otchłań dusz, w mokradła

wzrok snuć muszą obłoki z wysoka,

w butwielinę strawioną i zgniłą;

galaretą kleju jest powłoka,

pod powłoką zbutwiałość przepadła,

wszystko w sobie się zgryzło, strawiło,

dusze spadły w niziny, w mokradła.

 

Ponad nimi z jękiem, krzykiem, zgrzytem,

z szumem krwawych piór ich własne skrzydła

jaki straszny, dziki, rozpaczliwy

tan zawodzą, skrwawione skrzydła

z kości od bark odciętych skowytwem;

niespojone juz więcej ogniwy

żył z ramieniem – toczą wir ze zgrzytem.

 

Nędzna rzesza! Do śmiechu gotowa,

do szyderstwa na widok okrętów,

przyrosnięta stopami do piasku;

nędzna rzesza, w mózgu bez tętentów,

które budzi bezmierność stepowa,

w oczach bez skał olodzonych blasku,

nędzna rzesza – – do śmiechu gotowa…

 

Bruk znający i asfalt kramarze!

Wędrownicy przez kupieckie hale!

Pełni w sobie tej mądrości życia,

jaką kelner pojmie w karnawale;

mądre, sprytne, szlifowane twarze,

myte wodą “filtrową do picia”,

czelne z wiedzy na handel kramarze!

 

Ich na “kawał” nie wezma niebiosy!

Cóż widzicie nad głowami w górze?

Rozpostarte, pierzaste obłoki?

Nie wam świecą gwiazd złociste róże,

nie wam strop się kołysa wysoki

w gwiazd muzyce – – jak psy przez obróżę

poglądacie w górę na niebiosy!

 

Lecz spokojni bądźcie – macie swoje,

za was duszą mówiące poety,

spiewajace wam to, co wam trzeba;

macie natchnień, porywów falsety,

krwi z karminu, łez z flakonu zdroje;

do waszego kramarskiego nieba

zwracające wam wzrok wieszcze swoje!

 

O wysokie! O lotne obłoki!

O z daleka płynące na wietrze!

Jakze z cichej lecicie krainy!

Lecz w was światło, jak iskra w saletrze!

Lecz lecicie przez błękit wysoki,

jakby opiór w was pędził, z głębiny

wyzionięty pieczary, obłoki!…