Bruxelles

DLA MARUTY.

(24-ty luty.)

Potem buty.

I nuty. Psiakrew, czemum nie uciekł?

Bo tu znów przy Marucie.

Uciekł, uciekł, jak jeleń!

 

Bo tu znów laisser faire,

rue Meyerbeer,

złoty piasek i zieleń.

 

Myślałem: pójdę sobie,

businessman – anarchista,

ale jak, jak to zrobię,

gdy taka przeźroczysta;

 

kiedy taka życzliwa:

i przyszyje, i poda,

i lokami potrząśnie,

a ty myślisz, że woda;

 

że to woda, wiatr, wyspa,

tataraki i mięta,

i ważki, i te blaski,

i zieleń, i źrebięta.

 

A to wszystko Maruta,

bardzo, bardzo niczego:

i głęboko, i słodko,

i blisko, i daleko.

 

Lecz to tak jak z tą zorzą,

co lśni na szerokościach,

bo popróbuj, bo dotknij:

rozejdzie się po kościach;

 

błyśnie, trzaśnie, przeminie,

włosy, palce wyzłoci,

sam zostaniesz, kochanie,

przed lustrem samotności;

 

i znów twarz, lecz nie własna,

tylko tamta, kochana,

te usta jak przepiórka

i te włosy jak manna;

 

i ten brzuch jak oaza,

i z palm nogi, i z miedzi,

a jam tylko jak ptak się

w twoich liściach umieścił;

w twoich liściach zagmatwał,

prysnął po liściu trylem –

bo ja tylko przelotem,

bo ja tylko furkotem –

 

Palmo złoto-zielona

studnio srebrna, natchniona,

 

pozwól,

pozwól mi jeszcze chwilę.