Ballada o szczurach

Tadeuszowi Sołtanowi

I

Jaki archanioł trąbą ten czas przyzywał

nawołując przez długi wirydarz tęsknot?

Ciemny kościół gotycki niosłem na ramionach,

aż: wśród kantyczek surowych osiadłem i męsko

wparłem się w czas ubiegły jak w czarne strzemiona.

żyłem wśród katafalków i szczerbatych blanek,

w wiolinach kryz wionących o wdzięku motylim.

Pamiętam w niebo świtu wmurowany zamek

świec woskowych

i w złotym pyle

rycerzy dudniących przez most zwodzony ciszy dębowej.

Żyłem martwy burgrabia, marionetka epok,

zamurowany w czas smutny jak trumna małego dziecka,

a po salach szerokich, po lęku wieloznacznym jak niebo

kołowała z głuchym dzwonkiem woskowa owieczka. 

II

W noc jesienną, gdy niebo nierzeczywiste

odbija puste kroki i dymi lękiem.

szły szczury szeregami, gwardie obcych istnień,

śpiewały słodkie, śmiertelne piosenki.

Bliżej: przez śpiewne mosty zwodzone.

Bliżej: przez czarne akordy bramy.

Bliżej: przez wieże mosiężnych dzwonów

szły szeregami, szły szare klany.

Biało trwogę sączył nagły księżyc,

a od alej wiało chłodem liści,

gdy sznur drogi ucieczkę wyprężył

przez sale puste ostatni wyścig.

Schody kręte harmonią odbiegały w dół,

biły zegary struchlałe ze wszystkich wież naraz.

Tupot nóg, tupot nóg, szelest nóg –

ostatni alarm.

Długie wieże, coraz wyżej długie wieże.

Widziałem konanie straszniejsze niż śmierć dzieci.

Ostatnia baszta zamyka biały nieludzki krzyk,

ostatni wśród nocy krzyk zamknęły mury.

Nie byłem aniołem – bez skrzydeł kto uleci?

Serce moje na wieży najwyższej pożarły szczury.