Ballada o wisielcach

I

Kołyszemy się, kołyszemy,

wmurowani w pejzaż szubienic.

Wieje śmiercią znużoną. Jak kruk

krąży niebo drapieżnie i cicho

dzwoni wiatr u ostrogi nóg!

Nocy inna, nie przyjdziesz, nie przychodź,

Tylko dni obdrapany mur

kończy ziemię wyrwaną krokom.

Zaciśnięty wilgocią sznur –

żalu lament skowyczy nad drogą.

Jak upiory żerujemy na snach,

jak upiory wypijamy życie.

Nocą księżyc podchodził jak znak

i jak oko wisielca z chmur wyciekł.

Kołyszemy się, kołyszemy,

wmurowani w pejzaż szubienic,

pośród zdarzeń, zygzaków i gwiazd,

z długich rąk wyrzucamy cienie –

pętle palców na martwy sen miast.

Wmurowani w pejzaż szubienic. 

II

Ci sami

w schodów dysonans wchodzimy co wieczór.

do tych samych mieszkań, gdzie martwa żarówka ćmi.

budzimy się jesienią, zawsze jesienią,

oczy zawsze – w czarny wyrok drzwi.

Potem w długie ulice, od mgły

gęstniejące w realny opór.

W nasze głowy – drzewa jesienne,

słońce spada zachodem jak tupór.

Potem dalej, potem dalej, potem dalej,

w noc bezgwiezdną, w puste ręce łapać oddech,

w korowody zaplątanych alej,

w gwiazdy czarne i jak niebo – chłodne.

Potem dalej, potem dalej, potem dalej,

zawikłani w wodorosty zjaw i cieni,

obudzimy się kołysząc, znów kołysząc,

wmurowani w pejzaż szubienic.