Cień z obozu

Przychodził do niej we śnie długi cień,

chłód wiał, w błękitne szkło przemieniał dłonie;

słyszała co dzień kroki. Wiała mokra sień

i pory roku, deszcze jak spienione konie

porywały za sobą drzewa i niebiosa,

pochmurne, to znów białe. Śnieżyce we włosach

zostawiały jej płatki, cichym rylcem żłobiąc.

Zamieniała się w pomnik powoli, nieznacznie,

nocą czekając dnia, który ją rzeźbić zacznie, 

a dniem na noc czekając, na splątany kłąb

ciemnych organów ciszy, które wiały w głąb,

jak wir lodowej rzeki. I huczała trwoga.

Przychodził do niej we śnie długi cień,

rozchylał płatki nocy, co pod jego ręką

rozwijały się szumiąc jak spalony kwiat,

i nazywał imieniem pory wszystkich lat,

i zamykał skinieniem sny jak morza lęku.

I przyszedł pierwszy raz, i nawiał obłok biały,

a chłodne bryły lodu tej nocy – w staw przemienił,

a na nim złote kręgi milczenia tak się chwiały

jak motyl albo gwiazdy brzęczący, pszczeli ślad.

“Matko – powiedział – powróć ze mną w daleki las,

gdzie kwiaty źródeł biją, żywica dymi ciepło.

Ognisty motyl żyje, dzieciństwo żyje w nas,

a tylko serce twoje jak czarna kra zakrzepło.”

A w oknach skośny wiatr nadymał śniegu ściany,

na sprzętach porastało niedźwiedzie białe futro.

Więc on dotykał muru i z ciemnych płatków smutku

wywodził lip aleje i sarny, i złocienie,

i objął matkę w pół, i razem szli w milczenie

jak kiedyś, jak w dzieciństwie szli w nieobjęty świat.

A rano świt nadymał ogromne białe niebo,

na oknach szorstki puch i chłód trumienny szedł.

“O synku, o mój miły – płakała – ty bez chleba

drętwiejesz, o mój synku, w tobie zamarzła krew.

Jakeś ty do mnie przyszedł, jakeś ty czas ubłagał?

Ja wiem – to już nie kwiaty, ja widzę śnieżne pola

i bat nad tobą wężem, i twoja postać naga,

co biegnąc tak się z wolna zamienia w ludzki ślad..”

I przyszedł drugi raz, a z nim zielony blask,

a za oknami wtedy kasztany w ogniu stały.

Była wiosna. On dłońmi – w których mu płomyk zgasł –

w powietrze światło wlewał, aż stało jak naczynie

pełne żywego ognia. I matkę w górę wiódł,

gdzie się przejrzyste stropy topiły niby lód.

“Matko – mówił – to w tobie się tylko zebrał cień,

nie płacz, matko, to źródła widzisz bijące życiem, 

niedostrzegalne, matko, płomienne boże wici,

co są nad trwogę, matko, nad grozę i nad śmierć.”

I dalej szli w milczenie, obłoków drżące lilie,

w zielone zdroje światła, drgające żyły drzew,

aż tylko ptak maleńki w fontannie bzów pozostał.

“Matko – słyszała jeszcze – to ptak, co niesie śpiew

dla mnie tam, kiedy czasem umieram. On na sosnach

za drutem siada blisko i głos jak żywa krew

spływa we mnie. Niech da ci jeszcze ostatni znak.”

A rano, kiedy oczy zlepione płatkiem bólu

otwarła – na kasztanie jak kryształowy flet

polał się głos i zamarł. Płakała: “Synku mój,

jakieś milczenie przemógł i wrócił, kiedy wiem,

że krwawe sznury strzegą każdego twego snu”.

I przyszedł trzeci raz. I już nie czynił nic.

Było lato, w powietrzu pozostał lot jaskółek,

upał jak złoty miód w ziemię się wsączał czułą

i parowały ciężkie z otwartych czaszek sny.

Przyszedł zwykły, ucichły jak trzepot ptasich skrzydeł

i dłonie wiotkie tylko na włosy matki kładł.

I była ciemność. Cisza. A on jak wielki kwiat

na środku się kołysał, powoli w górę szedł.

“Matko – powiedział jeszcze – to nic, że ja daleko,

że nas rozdarła ciemność i ból, co tkwi jak nóż.

Ja w tobie, a ty we mnie płyniemy strugą, rzeką

złocistą, drżącą strugą, gwiazdami lśniących róż.

Bo nie ma rozerwania, choć rozerwane słowa,

bo nie ma zapomnienia, choć życie nas zapomni;

z brzęczących kręgów nieba ja w ciebie, a ty do mnie

płyniemy.” Już tryskała obłoków dłoń różowa

i krzykiem świt przebudził na drzewie śpiący ptak.

“O Matko, kiedy wstaniesz i wyjrzysz w dzień, to w oknie

zobaczysz mój ostatni, jak światło cichy – znak.”

Kiedy się znów otwarła po snu oplocie ciasnym,

słońce nalane w ogród jak wielką, płaską kadź

obrysowało drzewo, liście i korę jasną,

a na nim pył owoców. Na czasów złych rozstaju

drzewo ludzkich wyroków, dziwne drzewo rodzaju,

wiśniowe drzewo rosło, a słońce w kulki wisien

zamknęło krople pełne jego przelanej krwi,

którą tej nocy bat rozplusnął z jego ciała,

i drżały tak jak ziemi bolesne, żywe łzy

nad zamyśleniem czasu, nad wirowaniem pyłu

i przenikaniem kręgów, które natchnęła miłość.