Do przyjaciela

J. Andrzejewskiemu

Jak daleko jest od słowa do słowa!

A dalej chyba do mocnego jak sosna

wypełnia się w uśmieniach prostych,

które wiążą jak wstążka rzeki

powitania, boje nasze dalekie.

Cóż jest więcej nad gest niewidoczny,

przerzucony jak zielona struna

nad miastem huczacym w łunach,

nad stawania się obłok mroczny?

Mostek wiotki, taki śpiewny, pomocny.

I nie grzmiące to nasze witanie,

nie olbrzymie, ale ręka, gdy dotkniesz,

jest jak deska dębowa od łez mokra,

która błyszczy się, tęga i dobra,

na kołyskę i na trumnę sposobna.

Ale i krzyż z z niej strugać można, no i kostur,

co zieloną grzywę liści puści z wiosną.

Bo się wierzy, że milczenie to śpiewanie,

a jak śpiewać, to Bóg nas tak śpiewem łączy.

Jeśli głosy będą jako dech gorący,

co roztopi dni topory, grób roztuli,

tośmy dobrze przyjacielu, Boga czuli.