Dokąd to jeszcze…

Dokąd to jeszcze? Ten cień stoi we mnie

jak obrnz wieczny mego zatrncenia,

rdzewieje tarcza i gorzknieje ziemia

pod zamyśleniem moim obosiecznym.

O, bo ja jestem mieczem krzywdy wszelkiej,

przez moje ręce wyciągnięte we śnie

wędrują grzechy jak milczące węże

i wytryskają z palców jako pieśni.

I czego dotknę, to się łzą pokryje

jakoby rosą, tylko że tak słoną,

że się nie pięścią – całą ziemią biję

w pierś, której nigdy win nie odpuszczono.

O, bo i jakże odpuścić, że człowiek

zapomniał głosu mówiąc w bożej mowie.

I gdzie postąpię, pęknie mi pod stopą

ostatni kamień, a dalej już ciemność,

i jestem jak ten pierwszy człowiek po potopie,

który zawinił. Więc wtedy nade mną

też blasku nie ma i w dłoni mi próżno,

jakby z niej krzyż wyjęto i włożono topór,

i jestem duszą smutku po ciałach podróżną,

i jestem sam i ziemi tępy opór.

O, żeby chwi1a jedna, dzban by dano

ze zdrojem chłodnym, żeby klątwę zdjęto

i żeby serce – sercem, a nie raną,

i żeby droga choć w konaniu – świętą,

i niebo mię nie skrywa jak ziemi powieka,

i śniegu nawet nie ma, który mię pokryje,

tylko tak głosy łzami po omacku ryję

jak cień, jak cień strudzony, co zgubił człowieka.