Elegia codzienna

Dzień jak popiół sypie w rozwiane włosy drzew,

latarnie dżwięcznie opadają w mdły asfalt,

w ciężkich, obrzękłych goryczą warstwach

godziny nakładają chomąta na wynędzniały gniew.

Każda szyba grozi zerwaniem wątłego dnia,

wystawami domy spływają obok spojrzenia.

Trzeba uważać:

czas się zbyt łatwo na przeszłość zamienia,

dzień topi się za każdym krokiem w szeleście – w bzach.

Blade przedmieście lęka się pąków chwil.

(Kto malował na płotach pejzaże dalekiego morza?)

Na co znowu czekałem?

Dzień w kadzielnicach ulic gorzał,

świt budził świsty fabryk – zaczajonych w chmurach wilg.