Gdy broń dymiącą…

Gdy broń dymiącą z dłoni wyjmę

i grzbiet jak pręt rozgrzany stygnie,

niech mi nie kładą gwiazd na skronie

i pomnik niech nie staje przy mnie.

Bo przecież trzeba znów pokochać.

Palce mam – każdy czarną lufą,

co zabić umie. – Teraz nimi

grać trzeba, i to grać do słuchu.

Bo przecież trzeba znów miłować.

Oczy – granaty pełne śmierci,

a tu by trzeba w ludzi spojrzeć

i tak, by Boga dojrzeć w piersi.

Bo przecież trzeba czas przemienić,

a tutaj ciemna we mnie siła,

i trzeba blaskiem kazać ziemi,

by z sercem razem jak krew biła.

Wrócę, rzemieślnik skamieniały,

pod dach rozległy jasny pogód,

do rzeźb swych – tych, co już się stały,

i tych, co stać się jeszcze mogą.

I dawne będą wzrok obracać –

niezdarne słupy pełne burzy,

i te, których nie tknęła praca

jak oddech niewidzialnej róży.

I pośród nich jakże ja stanę

z garścią, co tylko strzelać umie,

z wiarą, co śmiercią przeorana,

z sercem, co nic już nie rozumie?

Ale jeżelim spalił młodość,

jak palą kraje w wielkim hymnie,

to nie zapomni czas narodu,

a Bóg jak płomień stanie przy mnie.

I wtedy, wtedy liść mi każdy

albo mi wróbel z nieba sfrunie

i jego głos – już głosem prawdy,

i poznam głos, poczuję: umiem.

I szmer ptaszęcy mi przypomni,

że znałem miłość, i obudzi

zdrętwiałe dłonie – jak łodygi,

i pocznę kwiaty, gwiazdy, ludzi,

i ziemię w morza szum przemienię,

i drzewa w zwierząt linie miękkie,

i wtedy spadnie mi na rękę

w pieśni odrosła – wierna ziemia.