Hymny

Która się poczynasz w ogniskach domów

uśpionych pod dymu sklepieniem,

patrz: oto idą wyprawy rycerzy i toną

w ziemi liśćmi, a w ogniu – cieniem.

Oto czasy schodzą i co dzień smutne zwierzęta

pod lipą przy ogniu skladają głowy,

a z sierści mrużą złoto. Zawsze piękna

ich linia jak tIWający plomyk.

Duchy w powietrzu krążą, słyszę skrzydeł skrzyp

i w kominie chrząszcze zlote śpią,

drogą- jak zdarzy- kolumny lip

przechodzą albo żywy dąb.

To śnieg albo liście jak światła mosiądz

tak sypią, odmierzając jeszcze krok, jeszcze wiek,

kiedy my, płowi, stąpamy boso

w gęstym jak miód lipcowy – śnie.

Rósl w nas Agni jeszcze wczoraj, dziś

rośnie kościół ludzkich rąk

albo niebo, na niebie liść,

albo krzyż, albo pogłos trąb.

Która się w ogniu poczynasz,

w dymie domów,

ręce płoną, żarzą się słomą,

ciało – przyczyna.

Która w kształtach nietrwałych jesteś

przez wszystek czas,

patrz: jeszcze my nie ostatni,

dwojgiem ust odmierzając powietrze

odmierzamy w siebie krople gwiazd. 

 

W dzień piątki rąk różowe

i ciała kielich dostały,

stoi anioł biały u głowy

albo ptak – na serce – za mały.

W noc – lilia surowa – kształt –

– na świeczniku uśpienia.

Stoi płomień warując ciał –

– wsiebiewstąpienia.

A przez morza ciemne ku nim

schodzi narcyz – sama forma – nie kwiat,

i jak gołąb zamknięty w piorunie

sypie popiół mijających lat. 

 

A nie umiera się w takim czekaniu

z duchów w ciało, z ciała w blask,

bo komu koniec jest tylko w poznaniu,

temu ruiny rozpryśniętych miast.

Ale roślin jest wiele, ziół, co rosną po to,

by gdy się staną, dalej duchem iść,

wtedy się każda gałąź zmienia w złoto,

w potok powietrza każdy liść.

Nie ma końca szukaniu. Tak się w niebo

wstępuje co dzień mimo trwogi,

mimo rozwalin i pogrzebów

niedorastanie samo – już jest Bogiem.