Kiedy z powrotem mały, będę płynął okrętem z marki,
świtaniem portu – drabiny masztów do nieba.
Miasta zaświecą lądowi w zębach – ogarki.
Rżenie statku poczuję – księżyc w rafach utknął.
Podróż zatrzymam jak zegar
na ostatnim wybrzeżu smutku.
To będzie głębsze od klechdy o morzu,
jak oddech dziecka, które dogasa tęsknotą.
Do brzegu płynie się gwiazdą jak łódką,
która zapala się wodą jak lotos.
To jest dzień o gestach więdnących motyli,
O zapachu gwoździków z podmiejskich ogrodów.
Jak kolor wysp wielkanocnych i jak zapach Chili.
Noc tych samych objawień z obcej antypody.
I odpływ…
morze wysoko pianą przyszyte do nieba
ma opaść,
życie dobiega jak płonący lont
w moje codzienne urodziny i mój codzienny zgon.