O miasto, miasto…

O miasto, miasto – Jeruzalem żalu,

gdzie wsparte o kolumny każde drzewo krzyżem

nad cieniem mijającym jak cieniem koralu,

który jak płomień niewidzialny liże

stopy zwycięzców i tych, którzy leżąc

pod płytą blasku, w cień blasku nie wierzą.

Miasto niewiary czym ty jesteś stojąc

we wszystkich ziemiach, w ognisku i w boju,

czymże ty jesteś i co niesiesz w sobie,

że jesteś na człowieku jak wieniec na grobie

i rodzisz tylko bezgłowe kamienie

i sen, gdzie nie śniąc

nie odwalone jesteś gromów brzemię

i martwą pieśnią.

Sen, sen upiorów, gdzie na kwiatach leżą

ludzie ciosem znużenia padli przed wieczerzą,

ludzie u stołów pańskich siadający którzy

szable splatają w dole, a kwiaty na górze.

Nic nie widzący w nikogo wpatrzeni,

wielcy na krzywdę ludzką, mali na cierpienie.

Upadający, przez ciało chcąc stanąć

i żagwią wznieść pomniki, żagwią umaczaną

w ciałach tych, co nie wierząc – nie wiedzą i proszą

i których tylko potem anioły podnoszą

jak liść jesienny w baśni i prostując bożą

ręką – tak ukołyszą, aż w Bogu odtworzą.

A ci jak huragany wszczęte wianiem płaszcza

są, choć przez grozę, silni, gdzie armaty paszcza,

gdzie dłoni uderzenie, i tak są zwycięscy

w chwili zbrodni na wieczność odtworzeni w klęsce.

O wielcy których siłę nazywają słabość,

bo śpi w nich jak pomruki lawiny i czeka

na czas wiary, na znamię, na grom i człowieka,

na burzę planet, na rzeczy nazwanie.

A że z nich tworzą trumny, co w ziemi zwyciężą,

są zwani słabość, że nie ma oręża,

że nie ma na zwaliskach kwitnącego sioła,

że nie rozdepczą małych, bo światło anioła

jest nie przeciw małości, ale obok – znacząc:

wielkość ciał przerastaniem, nie małych rozpaczą.