Podróże

Czytamy szeroką przestrzeń

liczoną w głębokość spojrzeń

morza dalekie, obłe dźwięczą metalem światła

gdy nagle w horyzoncie przepuk linii dojrzę.

Z brzęczącej blachy morza wypełzną niedbale

powolne, gęste wyspy

obok przejdą bielą

ciepłym rozlewem ulic pierząc roje palem

słońce na białe ciepło w zębach osad mieląc.

 

W portach które pływają po wypukłym morzu

zmierzch w wieczornych gospodach pachnie cierpko winem

(przez łzy szyb słychać w dali przechodzące góry)

powoli oczy ciężkie jak skrzydła rozwinę:

mury wygrzane w słońcu – białe szorstkie koty.

Przeciągają wzdłuż winnic grzbiety skwaru – rtęcią

i morze się ugina drętwe ciepłym złotem

(pękają akordy barw zmierzchem zwilgając jak parą)

a kiedy błękit świtem wzejdzie w przestrzeń

miasto wyleje rzeką szeroką do morza.

Odpłynę wiotkim statkiem w szerokie ramiona

horyzont pęknie jak szklana obroża

pożegnają mnie ciszą gęstych drętwych zmierzchów

iluminacje światła jak ostatni pożar.

Aż strącony burzami z szorstkich liści palmy

zapędzony nocami w ślepy, cichy atol

wycharczę czarną perłę konający nurek

i błękit tylko

w zmierzchach wchłonie mnie jak zator…