Poległym

Nocą, gdy ciemność jest jak zwierzę czarne,

stoi cisza jak lęku drgający biały słup.

I żyła śmierci bije: na marne – drży – na marne,

a rano znów się potknę o rozkopany grób.

A dniem stół pusty stoi, zabrakło na nim rąk,

które by razem ze mną wznosiły kruchą sieć,

a uporczywe twarze i ciała wokół siedzą,

jak gdyby tu przykute miłości mroczną wiedzą,

i głos na ścianach osiadł jak szron i dzwoni; “Leć!”

I każą mi: “Zapomnij!” Więc ręce ciężkie włożyć

w ciężarny ołów gliny i pracy toczyć głaz,

więc jeszcze dzień obrócić, jak mokry piach wyłożyć,

odetchnąć jeszcze śmiercią i jeszcze, jeszcze raz.

A potem znowu noc i słuchać długo trzeba,

jak schodów trzask się wznosi, jak dławi płótno czarne,

a w szyby śniegu bicz: “Na marne – drży – na marne !”

I życie w gardle tkwi jak ostry kamień chleba,

i czuję was w ciemności bez ziemi i bez nieba.

I wtedy trzeba wierzyć, i każą mi: “Zapomnij!”

I trzeba martwą broń zamienić w krzyż i płomień…

ulice moich dróg są wszystkie w górę – strome,

i cienka struga krwi jak lont się spala – do mnie.

Żelazna miłość – tak – wybuchło, zgasło, starło,

pozostał tępy mus, co w pięści tkwi jak gwóźdź.

Zapomnieć teraz, zdrętwieć, milczeniem tak się struć,

żeby mi pisklę ognia na dłoni nie umarło.

Odeszli. Noc po nocy. Coraz to krzyk za gardło

i tylko cisza po nich i dzwoni śniegu słup,

ale się głupie ciało jak ciężki pień uparło,

choć rano – ktoś się potknie o mój dymiący grób.