Powrót (2)

Matce mojej

Trzeba… otworzyć jeden z tych gęstych wieczorów

i przejść swobodną runią w rozległy łąk odmęt,

przez zalewisko światła zryte bujną smugą

ugoru…

Pod lukiem szklanym nieba rozpiąć modre oczy,

rozleje głębia piersi nad gór grafit

i zachlyśnie się słońcem, spłynie w dzwonny kobalt,

który kołysać ciszą jak morze potrafi,

a potem…

obudzić się w snach i prześlizgu myśli,

rozwinąć pejzaż jak oczy zbudzone pod lśnieniem,

wybiec w ulice przez zamarłe cienie

i cucić szybko wpółomdlałe chwile…

Dzień, przebieg oczu, jak lampy pociągów zaświeci,

ludzie rozwiną twarze – pomięte obrazki,

z kopuły światła, pełnej, nabrzmiałej i płaskiej,

dalekie, znane miasto wyjdzie procesją naprzeciw.

 

rynnami ulic spłyną ciężkie pszczoły skwaru,

wyleją na wieś upal potokami żyta,

sypną uliczki dni, które można jak ziemię odczytać,

a z każdą chwilą będzie ciszej, dawniej, dalej…

Ktoś daleki i znany weźmie mnie miękko za rękę,

chwile przestaną jak ptaki spłoszone uciekać,

wejdziemy w pełne stragany napuchłe zielenią i tłuszczem,

w sklepy pachnące chłodem, sinym marmurem mleka.

O zmierzchu zgasną ostatnie gromnice kwiatów,

wrócimy w cichy szelest sypiący się zmrokiem,

w otwarte okna wiosna powróci jak kroki

i zastygnie na ustach ciepła, dżdżysta zieleń,

w ciemne podwórze zajrzymy jak w noc brukowaną

i gęstym chłodem wionie czerni mętna tafla,

cisza zgęstniała w świetle zgaśnie w murów kaflach

przejdzie się echem w noc jak w ciemny wąwóz.