Spełnia się brzemię kataklicznych nocy
jak niebo odwalonych z ramion ludzi ostatnich.
Próżno bije woźnica; batem już nie zatnie
wynędzniałych rumaków oczu.
Ze ścian jaskiń schodzą dawne rysunki,
ich kontury białe – po nocy błądząc – drżą.
Nie są już płaczem ani dudniącym buntem,
są podobne wszystkich epok – postępu snom.
A przyjaciele moi – to tylko przedmioty,
potrzaskane posążki i wazy ozdobne
lub groby powleczone fałszowanym złotem
z wszystkich czasów – jedne drugim – jak ręce podobne.
Gruzy jak kości rozrąbane dymią.
Ciągną związane w supły pochody dnem dolin –
– niosą maleńkie cienie jak mrówki bez imion
kamień pod nowy babilon niewoli.