O biskupie fiołkowym

Był raz biskup fiołkowy,

urodzony w Niedzielę.

Chodził sobie w fioletach,

mieszkał w wiejskim kościele. 

 

Miał usta w bladej twarzy

na kształt spalonych kłosów:

nie całował przenigdy

świętości złotych włosów. 

 

Miał oczy chore, lśniące

sponad zgiętego nosa:

nie widział, jak się oczy

zamieniają w niebiosa. 

 

Choć miał bijące

jak i u innych ludzi,

nie poczuł, jak Bóg w sercu

przeciąga się i budzi. 

 

Miał jeszcze księgę starą,

pisaną mądrze z głupia:

niechaj radości zamrą –

czuwaj, duszo biskupia! 

 

– Słucha dzwonów w południe,

później wdychał kadzidło,

patrzał w złote ołtarze –

aż mu wszystko obrzydło. 

 

Więc był smutny i gorzki

w swym fioletowym sercu –

klękały przed nim babki

na dużym pstrym kobiercu. 

 

Łzy mu z oczu kapały –

same płatki fiołków!

Dziwiły się z ołtarzy

grona głupich aniołków. 

 

Był raz biskup fiołkowy,

nie wznosił nigdy czoła,

gęsto porosły fiołki

w cieniu murów kościoła. 

 

Był raz biskup fiołkowy.

A może go nie było?

A może się to fiołkom

pod murami przyśniło.