Pocałunek

Całowałem usta Twoje, całowałem je w ciemności, w czarnym aksamicie miłosnej nocy…Całowałem usta Twoje i wyczuwałem wargami czerwień ich…

W białych, gorących oplotach Twoich zamknąłem oczy. Zamknięte oczy widzą nieskończoność, ogromną, ogromna dal… Chwile stały się melodią, w rytm której tańczyła purpura i czerń, niby dwa szale jedwabne, wiewne, gasnące… tańczyły daleko, w nieskończoności oczu zamknietych…

A potem była mroźna noc, jasnoniebieska cicha noc zimowa. Szedłem – lekko upojony, jakby odurzony błękitnym aromatycznym likierem, zaprawionym brylantową kroplą mroxnej, mlecznej jaśni księżycowej, która kapnęła do smukłego kieliszka, opalizując i skrząc się fantastycznie…

I idąc tak naprzód w upojeniu, przymykałem oczy i znów widziałem daleki gasnący taniec… Byłem tak nieziemsko szczęśliwy, że uczułem, iż staję się czymś bezcielesnym i płynę jak światło… Uczucie to było tak rzeczywiste, że poslizgnąwszy się, miałem wrażenie, że się potknąłem o cień gałęzi, zwieszającej się zza parkanu ogrodu…

A teraz usnę – z usmiechem szczęścia na zmęczonych wargach, szpcząc słodkie Twoje imię. Dobranoc.