Zamek Kaniowski (cz. I)

CZĘŚĆ PIERWSZA

 

1

Wspaniałe zamku kaniowskiego wieże

Wznoszą się w chmury jak olbrzyma ramię;

A dzielnej ziemi powiewa z nich znamię,

A wielkich granic twarda ich pierś strzeże

Kaniów, po jarach, górach rozpierzchnięty,

Igra jak dzieci pod piastunki okiem;

Dumne, że płyną pod olbrzyma bokiem,

Poważnie kipią dnieprowych wód męty;

A lasy, świeże jak powab nietknięty,

Po górach, dzikich jak rozpaczy czoło,

Rozległe brzegi obsiadły wokoło.

 

2

Wietrzna, jesienna zawyła noc z dala,

Warzą się wiry w zamąconym łożu;

Wre chmur kłębami i niebo, jak fala;

Złośliwy obłęd igra po rozdrożu.

Podróżny z cichym szeptaniem pacierza

Mija rozdoły świstające trzciną:

W skrwawionych szponach zgłodniałego źwierza

Dławione bydlę poryka doliną.

Pod szturmem wiatru, co silnie dmie górą,

Słychać skrzypanie głównej szubienicy:

Trup się kołysze – pies wyje ponuro,

Śmierć snu osiadła w zamku okolicy.

Szablą czasami pobrzękując krzywą,

Szyldwach wisielca wzdłuż płaskiego wzgórza,

Zwijając wąsy, przechadza się żywo:

To cisza nocy w myślach go ponurza,

To szubienicy skrzypnienie ocuci,

A on wzrok błędny to na trupa rzuci,

Niby się jego zatrwożył wskrzeszenia –

To jak po śmiałość kieruje spojrzenia,

Gdzie baszt zamkowych opiekuńcza gwiazda,

Strażniczy ogień, czuwa z wierzchu wieży.

Szelest po krzakach. Czy ptak pierzchnął z gniazda?

Coś majaczeje, coś po drodze bieży.

Tfu! W imię Ojca… To tumany diable.

Po cieniach nocy wszystko się rozsiało.

Kozak opatrzył janczarkę4 i szablę

I dawną drogą chodził dalej śmiało.

 

3

W świetle księżyca, co wyjrzy czasami,

Mignął ktoś bielą i zagasł tam w krzaku:

I śpiew dziewiczy przeleciał z wiatrami.

Ten śpiew znajomy budzi dreszcz w Kozaku.

Alboż to dziwno, że słowa dziewczyny

(Poznać ją można po jej miłej nucie)

W burzliwym sercu syna Ukrainy

Ocknęły nagle burzliwe uczucie?

Oho – już nie ma Kozaka u wzgórza.

A księżyc znowu mgłami się zachmurza

I noc mokrymi tumanami bije,

I szubienica skrzypi, i pies wyje,

I po rozdrożu igrają bałwany,

I wicher z jękiem dmie w zamkowe ściany.

 

4

Luba puszczyka siedzi naperzona.

W szczelinie wieży dawno jęczy ona:

Że miesiąc ściemniał, wiatry na nią wyły

I na tak długo odleciał jej miły.

Wszak to lot jego usłyszała w górze?

Nie; to dziewczyna przychodzi pod wieżę,

Błądzącą ręką za mury się bierze,

Plątane nogi pośród nocy stawia.

“Czyś tu, Nebabo?” -z cichutka przemawia.

“Tu, tu, Orliko!” -szepnął głos przy murze.

“O, jakżem rada, żem wreszcie przy tobie! –

Głośniej i śmielej dziewczyna wyrzekła. –

Jakże tu ciemno, jak straszno! jak w grobie.

Chętnie bym jednak za każdą zręcznością

I do samego uciekała piekła

Przed tego Lacha obrzydłą miłością.

Jakże tu wietrzno i straszno, i ciemno!

Ale mnie dobrze, skoro jesteś ze mną!”

Kozak tymczasem uchylił swej burki

I utuloną do boku przycisnął;

Bo przykry wicher pośród murów świsnął

I mgliste jęły podnosić się chmurki.

 

5

Resztę rozmowy utaja milczenie.

A i na wieży miłe posiedzenie,

Gdy rozkochane zlecą się puszczyki.

 

Puszczyk pierwszy

Skąd ci ten pospiech i wesołe krzyki?

 

Puszczyk drugi

Patrzaj no, patrzaj, miluchna,

Oczkiem żywym jak blask próchna;

Patrz no i śmiej się: bo twe śmiechy miłe,

Jak tej matki wrzask przestrachu,

Którą niedawno ostrzegałem z dachu,

Że chory jej pieszczoszek zalegnie mogiłę!

Jak diabli przy wisielcu snują się orszakiem,

Co oni wyrabiają z tym biednym Kozakiem!

Cha, cha, cha!

Ten zmaczanym snopem trzciny

Jak na wszystkie strony macha,

Jakie grube mgły rozsiewa!

A ten obudza wiatry dębiny,

Jak biega wkoło, gałęziami smaga;

A ów mu pomaga,

Jak skrzypi szubienicą! Aż prawie wyrywa.

 

Puszczyk pierwszy

Cóż to znaczy?

 

Puszczyk drugi

Czekaj! widzisz, pod krzakiem coś białe majaczy.

To kochanka Kozaka widzieć go przychodzi;

I Kozak wie o niej, lecz go diabeł zwodzi;

Co tu kobiecych snuje się postaci,

Głosów podobnych co tu z każdej stron;

Patrz! posłyszał ją, ujrzał, bieży rozpędzony

I z oka traci!

Cha, cha, cha!

 

Puszczyk pierwszy

Cóż to znaczy?

 

Puszczyk drugi

A tam znowu, na górze, patrz! jeździec majaczy:

Podjeżdża ku szubienicy.

Szyldwach do rusznicy:

Krzemień klasnął, proch wybuchnął,

Diabeł dmuchnął,

Wszystko z wiatrem uleciało:

A przed oczami szyldwacha

Pożółciało, pociemniało

I tysiąc jezdnych dokoła majaczy!

Cha, cha, cha!

 

Puszczyk pierwszy

Cóż to znaczy?

 

Puszczyk drugi

Aha! już Kozak znalazł dziewicę.

Jeździec pod szubienicę.

Patrz! trup się urwał; patrz, wisi drugi;

Diabeł skory do posługi.

W jakiej się pysze

Wesoły diabeł kołysze,

Jak zabawia towarzysze!

Jakie skoki, jakie śmiechy!

Cha-cha! Chy-chy!

 

Puszczyk pierwszy

Cóż to znaczy?

 

Puszczyk drugi

Patrz: jeździec ukradł trupa i pędzi przez błonia,

Aż mgła wstaje z konia;

Już ledwie, ledwie majaczy!

 

Puszczyk pierwszy

Cóż to znaczy?

 

Puszczyk drugi

Otumanili Kozaka,

Poziera spod krzaka:

I szubienica stoi, i diabeł się chwieje;

Kozak spokojny, a diabeł się śmieje!

 

Puszczyk pierwszy

Cóż się stanie z wisielcem, jak kogut zapieje?

 

Puszczyk drugi

Parą się rozwieje.

 

Puszczyk pierwszy

A jak trupa nie znajdzie, co szyldwacha spotka?

 

Puszczyk drugi

Zmienić diabła raczy.

 

Puszczyk pierwszy

Cóż to wszystko znaczy?

 

Puszczyk drugi

Szatańska pustotka!

Cha, cha, cha!

Szyldwach trupa nie ustrzegł, powieszą szyldwacha.

 

6

A tam, u dołu, jakie słychać gwary?

To słodkie słowa rozkochanej pary.

“Cóż on ci prawił, moje ty kochanie,

Kiedym was dzisiaj zeszedł niespodzianie?” –

Pytał Nebaba. “Jego piosnka stara,

Tak że już teraz i nie zważam na nią:

Jaka szczęśliwa byłaby z nas para,

Jak znakomitą zostałabym panią,

Gdybym zechciała zostać rządcy żoną.

Prawił jak dziecku. Szczególne gadanie!

Jak by mię wkoło szanowano, czczono!

Potem dwór jaki, a jakie ubranie!

Że zresztą w szczęściu nie mogę być takiem,

Choćby z najpierwszym złączona Kozakiem.”

– “I ty go słuchasz, kochana Orliko? –

Przerwał Nebaba, a nagłe przerwanie

Dosyć odkrywa, jak wzmianka o panie

O serce jego odbija się dziko. –

Lepiej byłoby nie słuchać, Orliko!

Jednak ty kochasz tylko mnie samego?”

Tak wrzące, nagłe były słowa jego,

Że między nimi dosyć czasu minie,

Nim na odpowiedź zbierze się dziewczynie:

“Ach! ty byś może mniej uwierzył mowie,

Czy ciebie kocham, niechaj ci to powie!”

I pocałunek płonącej miłości

Złożyła, w ogniu, na usta zazdrości.

“Orliko, słuchaj: niech go niebo strzeże,

Kogo postawi piekło między nami!

Jutro, dziś jeszcze!… Widzisz, o! te wieże,

Widzisz, Orliko, ten bór za wodami?…

A czyliż darmo i ja noszę szablę?

Jeśli podszepty uwiodą go diable,

Orliko, słuchaj, i Bóg nie ustrzeże!”

I dla uniesień dzikich przyświadczenia

W dziewicze usta zionął takie żary,

Jakimi drzewo wypala dłoń mary,

Kiedy niewierny przeczy jej zjawienia.

A chociaż ogniem grały jego żyły,

Usta pałały i oczy iskrzyły,

Pozór krwi zimnej w głosie swoim chowa

I te do pierwszych dodał jeszcze słowa:

“Takie, jak czujesz, nie zgasną upały!

Niechże się teraz dotknie ich zuchwały!

To pieczęć klątwy na skarbach twej twarzy!

A kto je ruszy, piekło go oparzy!”

Nagle się dziwnie zaśmiały puszczyki:

Pieszczone cieniem, stworzenia te rade

Słyszeć wyroki, co niosą zagładę.

A strach się w sercu obudził Orliki.

I północ w dzwony zegaru uderzy,

I kochankowie poszli, gdzie sen woła,

I wszystko cicho u drzymiącej wieży,

I wszystko cicho pod zamkiem dokoła;

Chyba niekiedy puszczyk zachychocze,

Że syny piekła, do pustot ochocze,

To echo zamku drażnią swym tupotem,

To znowu, zęby wy iskrzy wszy smocze,

Błądzące ognie udają nad błotem.

 

7

Gwiazdo świetna, wesoła jak anioł młodości!

Gdy na złotym promieniu wiedziesz z sobą lato,

Jak jej nadzieja, wtedy spoczywasz w ciemnosci

Dzisiaj, mglistą jesieni osłoniona szatą,

Jakże tęsknie opuszczasz niebo Ukrainy,

Gdzie wszystko jest pięknością niewinnej dziewczyny,

Gdzie powietrze, pogodne jak blask jej oblicza,

Czaruje w swych powiewach urokiem jej tchnienia;

Gdzie wody odbijają światło jej spojrzenia;

Gdzie pagórki ponętne jak jej pierś dziewicza;

Gdzie wietrzyk harmoniją pieśni jej powiewa,

Gdzie kwiaty płeć jej mają, a jej świeżość drzewa!

Czemuż, o smutna gwiazdo, w zachodzie jesieni

Jak konające oko twój się okrąg mieni?

Ponury jest twój zachód i wschód twój ponury,

Kiedy się w chmurę kładziesz, kiedy wstajesz z chmury!

Pod rosą, co się dzisiaj promieni tak świetnie,

Jutro, przed ranem jeszcze, ten kwiatek zakrzepnie

Jak śród zdrajczej pieszczoty piękność uwiedziona.

Ten listek, taki świeży, żalu nie wyszepnie,

Gdy z rodzinnej gałązki wiatr go raz odetnie,

I na wywiędłej braci jeszcze dzisiaj skona!

Żegnam cię więc, o gwiazdo, przed smutnym noclegiem:

Jękiem listka, co głuchnie nad ogłuchłym brzegiem,

Wielkim hymnem żurawi, co ciągną ku morzu,

Rykiem trzody, co rzuca jałowe pastwiska,

Głuchym szumem, co stęka w zmartwiałych wód łożu,

Konającym promieniem, co z rosy połyska,

Gdy raz ostatni drżącą zimny wicher ściska!

 

8

Otóż i księżyc spod światów posady,

Jak cień zmarłego słońca, wyszedł blady:

Żyjącym ogniem igra Dniepru fala;

Urwistych brzegów zabielały piaski;

Jak cienie chmurek majaczą w krąg laski.

Lecz z przeciwnego dnieprowego brzega,

Jak nawałnica, gdy się na świat zwala,

Grożąca ciemność czarny bór zalega:

A tylko czasem między jego cieniem,

A tylko czasem nad jego sklepieniem,

Jak płomyk błędny, światło jakieś błyska

I jaśniej buchnie łuno od ogniska.

 

9

Gdy ziemia uśnie, księżyc wartę trzyma

I nocne wiatry oblatują ciszę,

I sen ciemięzcy czujność ukołysze;

Bezpieczna wtedy pod jego oczyma,

Ochoczą młodzież radość przywoływa,

Gdzie na nią czeka swoboda szczęśliwa.

Poniżej miasta, ponad brzegiem, dołem,

Sędziwe lipy, Dniepru wód strażnice,

Stoją poważnie z płowiejącym czołem:

Tam się na huczne schodzą wieczornice

Rześcy parobcy i hoże dziewice.

A gdy nad jasnym sinych wód rozlewem

I brzeg zasiędą, i uwieńczą wzgórki,

I wiatry Dniepru poślą z cichym śpiewem,

I wnet uderzą w piszczałki, bandurki,

Wierzysz natenczas, że to czarów siła

Zaklętą ucztę w nocy wyprawiła.

 

10

Lecz niech piszczałki i bandurki dzwonią,

Niechaj się płocho rozkochani gonią,

Niech ziemia tętni, gdy taniec zakręca

Z lekszej młodzieży uplecione koło,

Niech na ustroniu dziewczę, skryte połą,

Bijącym łonem rozgrzewa młodzieńca:

Tam, pod drzewami, posiedzenie cichsze,

Tam skłonne serca i kielich godowy

Kupią płci obie na ważne rozmowy:

Tam nieszczęśliwy, znikły we złym wichrze

Czerwony upior, co północną chwilą

Krew sennych dzieci wydają z odźwierka;

Widma, oczami wartowana tylą,

Co rosę z kwiatów na śmietanę cyrka;

Jęcząca w górze nieochrzczona dusza;

Latawiec, gwiazda, co kobiet wysusza,

Litość i trwogę budzą na przemiany.

 

11

Cyt! “Ho-hop! ho-hop!” – odgłos smutny, znany,

Smutny jak odgłos sowy pośród cienia,

Coraz wyraźniej, coraz bliżej woła.

“Topielec Ksenia! ach, topielec Ksenia

Zbliża się do nas!” – wołano dokoła.

Razem ustały i tańce, i śpiewy:

Ciasnym okręgiem skupiły się dziewy,

Wzrok niespokojny zwrócili parobcy

W stronę, skąd słychać głos ten, ziemi obcy.

“Ho-hop, Nebabo! ho-hop, atamanie!” –

Bliżej i bliżej, i bliżej hukanie.

Aż oto razem i straszydło stanie!

Jakby skrzydłami pijanych szatanów,

Śród takich leci konwulsyjnych tanów.

Postać szkieleta, dzikość ma w spojrzeniu;

Łachmanów strzępy wiszą po odzieniu;

W wywiędłe kwiaty, w wypłowiałe wstęgi

Utkała gęsto warkocz skołtuniony;

Gwizdnęła, klasła i z wietrznymi kręgi

Nagle we wszystkie rzuciła się strony.

“Ho-hop, Nebabo! ho-hop, atamanie!”

A jaki wkoło strach i pomieszanie!

Gdzie tylko zwróci, gdzie się tylko zbliża,

Jak przed szatanem robią znaki krzyża;

Bo choć diablica ma postać człowieka,

Jednak od krzyża ze wstrętem ucieka.

I gnać ją trzeba, bo mu nie najlepiej,

Z kim ona blisko, przy kim się uczepi.

“Ho-hop, Nebabo!” – dokoła huknęła

I jak tu spadła, tak stąd i zniknęła.

 

12

Już to zamkowi lękać się potrzeba,

Gdy ją zesłało, ciężkiej kary nieba.

Dziwna istota! co z pewnego czasu

Ciągle przebiega miasto z końca w koniec

Z hukiem wędrowca, gdy błądzi śród lasu.

Kto wie, czyli to nie złej wróżby goniec?

Bo cera u niej od śmiertelnej bledsza;

Jak myśl rozpaczy, tak się zjawia, znika;

Dziwna jej żywość, jak radość puszczyka;

Głos jak psa wycie, kiedy trupy zwietrza.

“Niech Bóg odwróci diablicę przebrzydłą!

Niech Bóg ustrzeże od niej atamana!” –

Przebąkiwała drużyna zmieszana,

Zmieszana jeszcze, choć znikło straszydło.

 

13

Gdzież jest ataman, że w gronie mołojców

Na wieczornicę dotąd nie przybywa?

Gdzie jest ataman? – każdy zapytywa.

Ataman: stary w kole starych ojców;

Jak sam pan polski, przed panem tak hardy;

Prędki jak połysk, co biegnie żelazem,

Lecz w swojej zemście jak żelazo twardy;

Czczony od swoich zarówno z obrazem:

Duszą jest dziewcząt i wieczornic razem!

Ten czarny wąsik, co w drobnym pierścieniu

Nad różowymi ustami się zwija,

Ten wzrok, co przy brwiach ciemnych tak odbija

Jak blask południa przy północy cieniu,

Ten kształt postawy, co, burką opięty,

Tak się wydaje w wspaniałym pochodzie

Jak maszt bajdaku, gdy żagiel rozdęty

Mknie go z wiatrami po dnieprowej wodzie.

Szczęśliwa, którą zaczepi uprzejmie;

Szczęśliwsza, którą uściskiem obejmie;

Szczęśliwsza jeszcze, najszczęśliwsza w świecie,

Czyją wstążeczkę w sełedec zaplecie!

 

14

Gdzież jest, co robi ataman Nebaba,

Pierwszy z Kozaków starosty nadwornych?

Siedzi on, cichy, w ciemnościach wieczornych,

Gdzie wrzawa miasta dolatuje słaba,

Gdzie na dnie jaru, ścian zamkowych spodem,

Cicha krynica drzymie pod osiką –

Tam przyszedł czekać jeszcze przed zachodem,

Jak się umówił ze swoją Orliką.

Jakkolwiek sercem unosisz się dzikiem,

Wlecze cię miłość piękną rzęsą jedną,

Jednym westchnieniem, jednym ócz promykiem.

Już słońce zaszło, zmierzchłe nieba bledną,

Ziemia ciemnieje, a Orliki nie ma,

A zakochany, w oku, w uchu wszystek,

Tak w okrąg strzela okiem i uszyma,

Czy wiatr przeleci, czy upadnie listek.

Kochane widmo marzy jego dusza!

I wiatr przelata, i liść się przerusza,

Orliki jednak jak nie ma, tak nie ma.

Już po sto razy wzrokiem wypatrzonym

Witał wstające nad wzgórzem obłoki,

Już po sto razy rozeznał jej kroki

W bliskiego zamku zgiełku przytłumionym:

I zawsze błądził; aż błądząc wokoło,

Nad ciche źródło schylił ciemne czoło.

I tak głęboko myśli w nim zanurzy,

Jakby w zwierciedle serca swego burzy.

A tam błękity maluje odbicie

I obraz jego w odbitym błękicie,

Jakby go ręka stworzyła malarza.

Łuno tam słońca w zachodzie się mieni;

Obłędnym blaskiem gasnących płomieni

Mierzchnące nieba gasi, to rozżarza.

A kochankowi tak czas jakoś idzie,

Jakby się patrzył na lubą we wstydzie.

W górze liść zwiędły nagiej osiczyny

Sam na gałęzi posępnie szeleści;

Tak od umarły od lubej rodziny

Sędziwy ojciec, bez pociech, w boleści,

Podobnie zwiędły, samotny podobnie,

Do grobu dziatek utęsknia żałobnie.

Gęściejszym zmierzchem już się niebo mroczy,

Mroczy się niebo i na dnie przezroczy

W bledszym zachodzie zorza zaigrała;

I przez gałęzie bezlistnej osiki

Zadrżały w wodzie żywe jej promyki:

Ach, jakie żywe! to oko Orliki!

Otóż się jawi i postać jej cała:

Widzi, jak z góry krok przyspiesza skory,

A od pośpiechu lica żywiej płoną,

A od radości częściej bije łono,

A od powiewu, co plącze kędziory

I kraśne wstęgi po plecach rozwija,

Z cienkiego stroju stan smukły przebija.

Już staje obok, już ją oto ściska,

Aż nagle zorza chowa się w obłoku;

Widmo zniknęło, ciemność na dnie stoku:

I o wiek cały szczęśliwość tak bliska!

A u Kozaka taka myśl ponura,

Jakby mu w duszy osiadła ta chmura.

Nie wie dlaczego. Odsunął się w stronę,

Oparł na ręku czoło zamyślone;

Znowu się rzucił, jakby w nagłym gniewie,

I razem ostygł; czemu wszystko? – nie wie.

A potem dobył kinżału zza pasa,

Obracał w ręku, igrał z blaskiem jego,

Próbował ostrza: nie wiedzieć dlaczego.

 

15

“Ho-hop, Nebabo!” – diabeł wichrem hasa.

Niechże cię smołą rozleje krzyż Pański!

I tu ofiarę zwietrzył nos szatański!

Poznał ataman po przelocie ptaszka;

A że mieć z diabłem sprawę nie igraszka,

Trzeba tu uwieść tę szatańską córkę.

Więc się przeżegnał, obwinął się w burkę

I, przyczajony, czekał pod osiką,

Aż się wykrzyczy i dalej pomacha

Lucyferowa opętana swacha

W diabelskim tańcu, z diabelską muzyką.

“Ho-hop, Nebabo!” – a ona dokoła,

“Ho-hop, Nebabo!” – a ona go woła,

A okiem błyska i martwo, i sino;

Tak krople siarki z wolnym ogniem płyną.

Masz pułk szatanów, jeszcze ich miej tyle,

Wytropić jego nie jesteś ty w sile!

Kiedy więc długo hukała, klaskała,

Z hukiem i klaskiem dalej poleciała.

Uniknął przecie strasznego widzenia,

Lecz trwożne serce niedobrze coś wróży;

Orliki nie ma, a wabiła Ksenia.

Wszystko niedobrze. Nie czas myśleć dłużej

I dłużej czekać, bo hasłem wiadomem

Z zamkowych ganków trąba się ozwała

I strzał wieczorny zamkowego działa

Zatrząsł Kaniowa okolice gromem.

 

16

Czy się spodziewać starosty przybycia,

Czyli patrona pana rządcy święto,

Że tak zamkową salę wyprzątnięto?

Stół ustrojono w kosztowne nakrycia,

Jasnym go srebrem suto zastawiono;

A tak jak wielka, przez stołową salę

To na zwierciadłach, to w rżniętym krysztale

Jarzące światła rzęsnym blaskiem płoną.

I sam pan rządca wieczorem, przebrany

W nową czamarę, w pas złotem kapiący,

Rozkazał, aby strojono torbany,

By czystą odzież oblekli służący,

Hojną wieczerzą by zastawić stoły,

Odeprzeć lochy warowne żelazem,

Wytoczyć na dwór kilka beczek razem –

Aby ten wieczór wszystkim był wesoły.

 

17

Lecz na cóż tutaj długie tajemnice?

Młoda Orlika już jest rządcy żoną.

Tylko co ślubne światła pogaszono

I ksiądz zdjął stułę, i zamknął kaplicę.

Wszyscy się dziwią nad skrytym powodem

Tak pospiesznego tego rządcy czynu,

Choć dobrze znana jego miłość stała,

Ale Orlika! to to dziw dla gminu!

Co jeszcze dzisiaj przed słońca zachodem,

Niż zostać Polką -umrzeć by wolała…

Za godzin kilka, nad samym wieczorem,

Wysławszy służbę surowym rozkazem,

Został się rządca sam z Orliką razem

I coś poważnym zaczął rozhoworem.

Prędko i przykro wrzasnął głos Orliki,

Jakby nagłego przestrachu wrzask dziki.

Rządca wciąż mówił; dziewczyna milczała;

Ucichł; dziewczyna znowu zaszlochała:

I słychać było długo, nieprzerwanie

Mieszane ciągle jej słowa i łkanie,

I wzdłuż komnaty poważne stąpanie.

I znowu potem groźna rządcy mowa,

Jak huk stłumiony, rozległa się wnętrzem:

Prędzej urywał, prędzej chwytał słowa;

I ucichł, jakby odpowiedzi czeka:

A gdy dziewczyna, widać, ją przewleka,

Uderzył krokiem o podłogę prędszym.

I chciał wyjść pewnie, bo klamka zabrzękła;

A tu Orlika, jak przybita, jękła.

Musi być zadość srogiemu żądaniu,

Bo wrócił nazad i jak najłagodniej

Tulił ją długo w ciągłym jej szlochaniu

I z taką dumą, tak rad wyszedł od niej!

Chłopak, co spieszył na zamek z torbanem,

Tak, koło okien przystrojonej sali,

Ciemno, otwarcie mówił z atamanem;

Mówił, jak wiedział, jak mu nagadali.

 

18

Jeśli są słowa, co, jak gromu ciosy,

Niosą śmierć nagłą w najczerstwiejsze zdrowie:

Czuł je Nebaba w tej chłopaka mowie.

Jak szatan zgrozy natęża mu włosy!

Jak we mgle żółtej wzrok jego słupieje!

Niby dłoń śmierci za serce chwyciła,

Taki po ciele zimny pot się leje,

A lodem zda się stygnąć każda żyła.

Usta mu drgają, kolano przyklęka,

Tylko się wierna za nóż chwyta ręka.

 

19

Śród gwarów tłumnych, śród blasku powodzi

Widać po ruchu tych cieni tysiąca,

Które maluje ściana pałająca,

Że już do sali weszli państwo młodzi.

Po skręcie służby, po dźwięku talerzy

Widać, że młodzi siedli do wieczerzy.

A teraz w kolej puszczono puchary;

Bo tak powstali z miejsca godowniki

I tak zabrzmiały wiwatne okrzyki,

Aż echem wieków dzwoni zamek stary.

Ucichło trochę; teraz na przemiany

Z wesołym śpiewem słychać teorbany.

 

20

I nad dnieprowych sinym wód rozlewem

Igrają wiatry ze dźwiękiem i śpiewem.

W kolejne czarki napój się rozlewa;

Snują się kołem rozpląsane grona,

Aż ziemia z głębi ciężko przyhukiwa,

Jak zadyszana poważna matrona.

Ataman śpieszy, burką obwinięty,

Jak cień obłoku, gnany od wietrzyka;

Minął już ulic spadzistych zakręty,

Teraz przez tłumy brzegiem się przemyka,

Ni go bandurki, co brzęczą do skoku,

Ani miłośne dumy zatrzymają;

Z wiatrem u uszu, z ponurością w oku

Między ciekawą przemyka się zgrają.

 

21

Czy to cień jego po rzece żegluje?

Że mimo częstych, wikłanych obrotów

Tak nieodstępnie Kozaka pilnuje,

Jakby co chwila u brzegów być gotów.

To pianę wirów gwałtowniej roztrąca,

To igra wolniej w odbiciu miesiąca,

To znów spokojnie na falach się wiesza;

W prawy bok, w lewy, w przód, w tył drogę miesza,

A pierś się jego nie ozwie piosenką;

Z cicha brzmi wiosło i pluska czółenko.

Spomiędzy nurtów, co miesiącem świecą,

Tak się w nierównym polocie wydaje

Jak cień jastrzębia, gdy nad okolicą

Krąży za łupem przez podniebne kraje.

 

22

Kozak w pochodzie razem się zatrzyma;

Nadstawi ucho i strzeli oczyma:

Za nim to, za nim złowrogie klaskanie!

Więc razem w miejscu wstrzyma się i stanie,

I rzecze z cicha: “Ha! szatańskie plemię,

Raz ty ostatni straszysz żywa ziemię!

Próżno przeklęci piekłem ciebie zbroją,

Skoro do skroni przyłożę pięść moją;

Chociażby wszyscy grozili wleźć we mnie,

Już ja się ciebie nie dotknę daremnie!

Zaraz tu razem i z tobą ulecą;

Tylko chodź bliżej, tylko bliżej nieco!”

Otóż i marsem błysk oczu przymracza,

Szyderskim śmiechem słodzi twarz surową;

A tu tymczasem burkę precz odtacza

I odwiedzioną trzyma pięść gotową.

 

23

Wesele Kseni musi być niemałe,

Że, obleciawszy w okrąg miasto całe,

Znajduje wreszcie, co tak długo szuka;

Wesele Kseni musi być niemałe,

Bo raźniej skacze, bo donośniej huka;

I kłami piekła dłonie larwy klaszczą,

I oczy larwy skrzą się piekła paszczą.

Jakże być wielkie musi jej wesele,

Że bardziej zbliża krok i tak już bliski:

Wszakże mu ona gotuje uściski,

Widać w jej ruchach, widać to w jej oku.

Kozak na wszystko odważa się śmiele;

Nie zmruży powiek, nie cofnie się w kroku.

Już, opętana, w konwulsyjnym rzucie

Ma w jego ustach złożyć ust swych czucie,

Już chwyta szyję dłońmi wywiędłemi,

Już… i, omdlała, leży już na ziemi…

Tylko pod pięścią skronie zachrupały,

A na oblicze zdroje krwi buchały.

“Ho-hop, szatanie, bierz teraz, co twoje!” –

Mruknął ataman i szedł w drogę swoję.

 

24

“Tam, tam! gdzie widać ognie pod tą puszczą,

Do niej się kieruj; zawsze, zawsze do niej!

Tylko niech prędzej twoje wiosło goni,

Tylko niech ciszej wody przy nas pluszczą.

Przeprawa trudna, a drogi czas krótki,

Ciszej, a prędzej!” Tak Kozak ostrzega,

Kiedy u brzegu wstępował do łódki,

Kiedy pospiesznie odbijał od brzega.

Woda dnieprowa poważnie się toczy,

Częstym całunkiem o pierś łódki pluska;

Na niespodzianej, na drżącej przeźroczy

Łamie się księżyc jak ognista łuska.

Za lotnym dębem drobne wiry gonią;

Nadbrzeżne echa dźwiękiem wiosła dzwonią,

Jakby na zbiegłych żeglarzy wołały.

Szybko za nimi cofa się brzeg cały:

Głuszej ich wrzawa dolata Kaniowa,

Częściej po jarach światełko się chowa,

Już i szum puszczy zawiał im donośnie.

Cóż to za nimi coraz bardziej rośnie,

Im bardziej z brzegiem umykają góry?

Zamek to rośnie; zna go wzrok ponury,

Co jeszcze z łódki popatrzył ku niemu.

 

25

O, jak wspaniale za nocy zasłoną,

Jak rzęsnym światłem okna jego płoną!

“Niech sobie płoną, niech i rzęśniej płoną!

Jak mnie dziś, jutro przyjdzie ciemno jemu!

Jutro, pojutrze zaświta inaczej:

Biedny, kto mojej zapragnął rozpaczy!”

Aż mu się piekłem krew zajęła cała,

Aż mu się czapka od włosów podniosła,

Od jego dreszczu aż się łódź zachwiała,

Aż się obejrzał rybak, co u wiosła –

Kiedy te myśli, jak piekła zarzewie,

Przeszły piorunem przez Nebaby głowę,

A to gdy światła obaczył zamkowe.

Już gniew ostyga w kipiącym przelewie:

Ale jak piekieł mieszkańca zjawienie,

Choć zniknie, długo powietrze zaraża,

Tak choć przelotne, gniewu uniesienie

Gorzkim jątrzeniem długo myśl rozraża.

“Lepiej by było, moja pani miła,

Sto razy lepiej – jakem ci kochankiem! –

Abyś lat tysiąc czerepianym dzbankiem

Tę wodę z rzeki dla siebie nosiła;

Lepiej by było dla twej jasnej doli,

W grubej siermiędze z nieochajnym chłopem,

O głodzie, chłodzie pracując w niewoli,

Krwią się rozpływać nad nie swoim snopem,

A potem płakać pod skopconym daszkiem

Rano i wieczór, że twe białe ciało

Od mrozu, skwaru do krwi popadało –

Niż będąc tobą, pobracić się z Laszkiem!

Niż przespać jednę noc pod adamaszkiem!”

Plusnęły o brzeg rozpędzone wały,

Daleko naprzód chyża wbiegła łódka;

Prędko Kozaka dumy się przerwały,

Prędko mu przeszła rozkosz zemsty krótka.

Szkoda! bo wiele niosły mu ulżenia

Jęk, rozwaliny, trupy, krew, pożary,

Są to własności jak zemsty, tak chwały,

Że najzgubniejsze, najdziksze marzenia

W cnoty i szczęścia powaby ustroją:

Tak, gdy chcą uwieść, kuszące nas mary

Światłem aniołów barwią szpetność swoją.