Czas

Kiedy po włosach kręte płomyki wiją się pośpieszne 

i iskra wzrok wypala, czoło w sieć zamienia, 

twe ręce przeorane ogromnym powietrzem 

kulistym bardzo – drżą. 

Za oknem jak krawędzią dwu odmiennych światów 

jest ciemna pogoń planet, milczenie kamienia 

i niebo dymiąc głucho płynie cieniem statku, 

pod którym wieją skrzydła żegnających rąk. 

 

A światy są ogniste i oczom dostępne. 

Nie chwila staje w ogniu, lecz horyzont ziemski:

na morzach drobnych fala ociera się z lękiem 

o brzegi nagich piasków, na których jak kreski 

powstają ciężkie dymy i błysk się wyzwala. 

Tam domy drżą dziecinne w ogrodach zniszczenia 

i pocisk szlak wyznacza, a za nim jak palma 

upada gałąź ognia na miasto z kamienia. 

 

Ten obszar pełen głosów to ojczyzna ludzka 

i nad nią jest granica z księżyca i chmur. 

Rozwarte chodzą gwiazdy, powietrze jak z piór 

pod niebem danym ustom jak niebieskie płuca 

granice, co z obłoków dokładnie wypełnia 

i kraj zaludnia chłodny farbami marzenia. 

I chociaż bije ziemia skalista i srebrna

pod tobą jest ojczyzna z drżącego płomienia. 

 

Bo wieją długie trawy i przy każdej drodze 

stanęło lekkie drzewo za kamieniem białym 

i widzisz prędki pyszczek myszy w polnej norce,

i księżyce stalowe twarde zboża kładą; 

więc jeszcze: tutaj anioł oczyścił sandały 

i miecz na wadze złożył, i dotknął cię światłem, 

że jesteś pełen blasku, w ciało ledwie wierzysz 

i z trwogą słuchasz dźwięków okrutnych, mosiężnych. 

 

I do kwiatu powiadasz w pieszczotliwej mowie: 

mój bracie. Wciąż ojczyzna wspomnieniem porasta 

i wracasz znów nad rzekę, gdzie jak mały chłopiec 

do ręki piasek bierzesz i w zwierciadło miasta 

na fali niespokojnej jak w szybę się patrzysz. 

Lecz nie widzisz tam wiele: kilka ogni stoi 

milczących pośród domów, a na wodzie płaskich

i łuna trąca falę, rzeźbi w drzewne słoje. 

 

I idziesz coraz głębiej, i wciąż cię zachwyca 

twa własność niepodzielna, zaprzedana stopom 

i nie wiesz, jak w tej chwili nad ziemią ci obcą

krzyknęły usta armat, człowiek dłoń położył, 

a inny człowiek upadł; pod światłem księżyca 

zalśniły w drzewach bronie, zahuczały wozy, 

nad miastem ogień zawisł jak kometa długa 

i niebem rzucał gęstym na gwałtownych łukach.

 

I trwoży cię dźwięk ostry i tulisz powietrze 

w powiekach, aby obraz zatrzymać na zawsze, 

gdy szedłeś obok matki tym znajomym miastem 

i pięści małe niosłeś już wtedy bezbronne, 

i lękasz się, gdy mówią, że gorzka jest przestrzeń, 

po której dzisiaj stąpasz, a myślisz wciąż: promień. 

 

I jeszcze nie dostrzegasz, kiedy brzegiem krążysz, 

jak trudna jest ta ziemia wysoka do łokci 

smugami ciężkich kłosów wezbranych jak nurt. 

Po czole spada światło słoneczne i w pocie 

wypręża zgrzebny człowiek swe mięśnie jak orzech 

nakryty posągami falujących chmur. 

 

Więc trwożysz się daremnie, powracasz nieustannie 

przez głos krzywdzonych rzeczy i przez człowieka krzyk

do miejsca wiecznej ciszy, co w tobie ma posłanie 

i nigdzie więcej nie ma. Uderza w twardy brzeg 

raniona w piersi woda odbiciem twojej ziemi, 

o której myślisz: promień, nie krew i głaz, i pot –

znów słuchasz: skrzypi fala i ciągnie nad ciemnymi 

drzewami długim sznurem gwiaździsty zwarty lot.