Na progu

Już jutro może nie ostygłym 

od łuny okiem będę musiał 

ogarnąć świat i spojrzeć wprost 

na nieba lot i tęczy most; – 

już jutro może dym jak widły 

zapachnie chlebem, ognia rózga 

wysokim kwiatem w ogród spadnie, 

a ptak, co w smutku miał mieszkanie, 

odmiennym szeptem zamknie sen. 

 

I kiedy będę musiał dotknąć 

miłosną ręką drzew tych samych, 

położę na nich gniewną pięść. 

A kiedy nad mą samotnością 

przyjdzie mi słowa jak kolana 

radośnie zginać, sercu ufać 

i słuchać echa, w którym głos 

jak broń oddzwania albo kość, 

warga otworzy się jak lufa. 

 

Jak jabłoń obłok w oknie stanie 

i szepnie – śpiewaj, szepnie – wróć. 

Niech głos wysmukły drży jak łódź, 

bo to odmienne jest kochanie. 

Już jutro może kwiaty grube 

pochłoną cię i czas zapomni, 

gdy nad twą wiosną tęczy supeł 

nad spiż wspanialszy i nad pomnik. 

 

I w dłoni ciepłej twarz ukryta 

zacięży nagle, kropla ust, 

jakbym na wardze łunę niósł,

zabarwi sen wśród ptasich gitar, 

stwardnieje kora pod dotknięciem 

czerwonych palców. Lekka kość 

jak dziewann żółtych wonny włos 

uśmiechem pozna mnie męczeńskim. 

 

I szepnie – śpiewaj, szepnie – idź. 

Nie tobie lekkim słowem kochać, 

lecz stać nad czasem tym jak krzyż 

i znaku czekać znów w obłokach. 

Bo jestem tutaj płodnym pyłem, 

by miłość rosła, kiedy runą, 

i trwoga wielka, gdy zabijać 

będą wpatrzeni w zbrojne jutro