Od dnia wcielenia mego śmierć mi przesłania drogę,
Aż tak nawykłem do niej, że umrzeć już nie mogę,
Jeno wieczyście konam i w tym konaniu trwam.
Skąd wziąłem się na świecie – już nie pamiętam sam.
Jest we mnie zgrzyt ostatni wszystkiego, co przemija,
I klęska jest – nie moja, i rozpacz jest – niczyja;
Nad każdym zamieraniem staję jak czarny mnich,
Spoglądam w mgły niebytów siebie nie widząc w nich.
Rozpływam się, rozpylam – niech mnie zawieje zdmuchną!
Jest we mnie jesień liści i drzew umarłych próchno,
Chłód dnia uchodzącego, nocy śmiertelny nów…
Zatracam się, przemijam na to, by powstać znów.
Jestem radością żagli oddychających burzą,
Ich walką i zagładą, gdy w głębiach się zanurzą,
Gdy zdarte i przemokłe jak niepotrzebny łach
Całują wiekuiście dna zamyślony piach.
Jestem ostatnim tchnieniem zachodzącego słońca,
Które codziennie kona i kona tak bez końca,
I oczom się wydaje, gdy na przyziemiu tkwi,
Czerwonym napomknieniem o mej zakrzepłej krwi.
Jestem przydrożną męką, kurzawą znojnej perci,
W stu bytach pogrążonym żebrakiem jednej śmierci,
Gdy zasłuchany w świata niepowściągliwy zew,
Konam na przekór sobie i żyję Bogu wbrew.
I jeno grób gościnny krzyk moich ust oniemia,
Bo wiem, że nikt nie będzie kochał mnie tak jak ziemia,
Co zawsze woła, nęci i wciąga mnie w swój cień,
I czeka na mój powrót jak na weselny dzień.