Serce jak obłok

poemat

Matce

I

W takich nocach się lęgną

same mary tylko i skrzydła nawałnic.

Takie noce się kann i

przez wiatr odeIWaną ręką.

Takie noce dymią padliną-

gnijącym runem obłoków;

błądzący po nich giną

w lęku i mroku.

Takie noce rodzą tylko zwierzęta:

konie bez głów i koty ziejące płomieniem,

i płynie w nich ziemia przeklęta

głuchym strumieniem.

Jakże te noce przemógł,

które rosną jak trupi obrzęk

i jak ryby duszą się niemo?

Jakże w nich zrodził się olbrzym? 

II

A miał Tytan ramion dwoje * gałęzi,

jak mosiądz, co się w słońcu wygina,

i oczy, jakby w nich niebo uwięził

albo jakby mu błękit spojrzeniem

przez głowę na wylot płynął.

A nad głową koronkę włosów

do ptaków podobną, koloru róży czy rtęci,

spadającą na wysmukły pomnik twarzy,

kiedy w drogach złocistych brodził,

w płomieniami płynącym zachodzie,

i tętniące cyklony marzył.

Kiedy świt jak owoc mleka dojrzewał

w kolorowych szybkach jaskiń,

ruszał Tytan przez dzwoniące jaskry

jak przez gwiazdy wdeptane w trawę,

i melodie echem śpiewał,

a przed sobą pędził jak korabie

zamyślone, koczujące jak owce

w szczerym srebrze wykute lodowce.

A spod stóp się sypały lawiny.

jak odłamki kroków wędrujących

przez pustynie planet innych,

przez kotliny zatopione słońcem,

poprzez ziemię jak wielką przyczynę

zgasłych studni i źródeł bijących.

Parły trąby miedziane wichury

w kolorowy codzienny zachód,

pędził Tytan bezimienne góry

nad koralowy wodopój,

gdzie jak senne zwierzęta – łapą

przecierały znużone oczy,

zanurzały pyski w spokój –

w aksamitne fale nocy.

Czegóż więcej potrzeba, gdy głos twój

budził gór żelazny obryw?

Czegóż więcej trzeba oczom modrym,

a tak w smutek patrzyły prosto,

że aż śmiercią lodowatą wiało od nich?

Nosił Tytan w piersiach mocnych

wyrojone w groźną noc narodzin

mutne serce wykarmione na wyjących wichrów głodzie,

smutne serce wybujałe na lamentach ptaków nocnych,

na modlitwach psów – rzucanych w tarczę snów okrągłą –

dziwne serce – zamiast serca – obłok. 

III

Dojrzewały w sadach śliwy, śliwy złociste, jakby

kto krople słońca w powietrzu ostudził nagle jak wosk.

Tańczyły siostry kołem, od tej wesołej jazdy

migało pod powiekami, drażniło nozdrza jak kłos.

Dudniły warkocze, tak lśniące, że prawie w słońcu białe,

jak ulew jasne sploty rzucane z nieba ukosem.

Dudniły deszcze owoców poprzez rozwiane włosy,

żeś już nie wiedział na pewno, czy włosy, czy śliwy dojrzały.

Tańczyły siostry kołem, a Tytan przystanął; od żaru

oczy ręką ogarniał jak od lśniącego bąka:

“Weźcie mnie, siostry, będziemy po kolorowych łąkach

tańczyć pośród jesieni zielonożółtych pożarów”.

Śmiały się siostry, śpiewały głosami

jak zielonymi wilg owocami:

“Jakże będziesz tańczył z nami

pod jesieni namiotami,

kiedy ręce masz jak stal i mosiądz?

Strącisz z gór sokoły lawin,

huk lodowców słońce zdławi,

kiedy pieśń zaśpiewasz mocnym głosem.

Jakże bratem naszym jesteś,

kiedy my jak płomień lekkie,

który biegnie po płonącej słomce,

a ty wiatrem noc zalewasz,

piorunami płoniesz w drzewach,

rozdmuchujesz w kolorowy zachód słońce?

Jakże – mamy tańczyć z tobą,

kiedy zamiast serca obłok

w piersi burzą wypełnionej nosisz?”

I wesoło się siostry śmiały,

w świergot ptaków coraz bardziej zanikały,

aż pozostał po nich lot pajęczyn

rozwieszony w powietrzu dźwięcznym.

Został Tytan sam na brzegu żalu

jak na brzegu najsmutniejszej wyspy,

gdzie na drzewach nawet ptaki wszystkie

są z zimnego złocistego metalu. 

IV

Kąpali się chłopcy w rzekach,

których prąd podobny dłoniom żylastym,

gdzie czekała ich polana niedaleka

i mijały ich wyśnione obce miasta

napełnione kopułami z kolorowych szkiełek,

które w słońcu się wzdymały i gięły.

I widzieli w lasach ciemnych, wilgotnych

wirujące tęcze z purpurowych kamieni.

Wśród zielonych kołysek cieni

migotały im dziewcząt loki.

Ale jakże je było uchwycić,

kiedy były z snów przejrzystych nici?

Stanął Tytan nad rzeką i zawołał,

aż się kręgi kręciły po wierzchu,

jakbyś kamień w wodę rzucił – coraz dalsze koła:

“Chodźcie, chłopcy, popłyniemy o zmierzchu

i zamkniemy w rąk brązowych kleszczach

kraj błękitny, gdzie gwiazda mieszka”.

Ale śmieli się chłopcy białemi –

jak orzechy wyłuskane – zębami:

„Jakże płynąć chcesz. Tytanie, z nami

do tych bujnych jak burze ziemi,

kiedy my szukamy w nich dziewcząt –

jedwabnego jeziora pieszczot,

kiedy chcemy wydrzeć drogie kamienie

tęczom barwnym i zazdrosnym ziemiom?

A ty nie masz soczystego serca,

w którym dudni krew chciwa klejnotów.

Czy w lodowcach swych ukryjesz złoto?

Czy w cyklonach swych poszukasz mu miejsca?”

I płynęli, przepływali obok:

“Przecież ty masz zamiast serca obłok”.

Poszedł Tytan od chłopców wesołych,

wielkie stopy ostrożnie stawiając wśród drzew.

Jeszcze za nim pogłos rzeczny wołał

i płynących daleki śpiew. 

V

Czesała Światłoluna włosy ciemne

przed zwierciadełkiem strzaskanym potoku,

zanurzała wąskie ręce głęboko,

ku swym oczom zielonych tajemnic,

które w wodzie się tliły i gasły

jakby z mroku utkane, a jasne.

Zeszły samy do strumienia, wodę

tuląc miękko do wilgotnych twarzyczek,

przybliżały kosmaty policzek

do jej dłoni błękitnych od chłodu

i wznosiły nozdrza mokre i czarne,

jakby w piersiach jej przeczuły same.

Widział Tytan Światlohmę i pokochał,

rzucił stada gór lodowych i gromów

i co rano przed płynącym lasu domem

dzwonił pieśni na wydętych wiatru konchach,

aż z przestrzeni taki żal wywabił,

że na liściach osiadało łzami.

Tylko z dali ryczały porzucone lodowce

przystanąwszy w zasłuchane stada

i skręcone orkany jak owce

pobekując zawisły w powietrzu,

nawet ostre pociski deszczów

zwisły z nieba – stanęły nad ziemią,

w kręgi pieśni zasłuchane niemo.

Tytan grając śpiew smutny w ciszę długo snuł,

jakby ciemną nicią żalu niebo rozciął wpół:

“Szybują bąki wiecznych burz

chmurami w dół, chmurami w głąb.

Spadają deszcze szklanych róż

pośród mosiężnych wiatru trąb.

Widziałem w twoich oczach las

wiodący sarnim rytmem w świat,

gdzie zamyślone ryby gwiazd

nad nawałnicą lat.

Uchroń mnie lotem swoich rąk

jak białych ptaków snu

od wędrujących za mną łąk,

od wędrujących gór.

Szybują burze, w burzach drży

mój własny groźny krok.

O, schroń mnie w namiot swoich snów

przed stalą moich rąk”.

Wyszła wtedy Światlołuna na brzeg światła,

pół się śmiejąc, pól po wietrze ręką wodząc

jak po grzbiecie zbudzonego pieśnią bawola,

i uniosła smutne oczy jak lecących chmur zwierciadła,

jak jaskółki zabłąkane późną nocą

w wirujących planet kołach.

Pól się śmiejąc, pół śpiewając zawołała,

jakby strumień ciepłym altem w niebo lala:

“Jakże ty mnie chcesz, Tytanie, kochać,

zadumaną w moich białych potokach?

Jakże chcesz mnie w mocne dłonie uchwycić,

kiedy nie wiesz, czy to ja, czy moje odbicie?

Bo ja jestem na wpół prawdą, na wpół ciszą,

jakby liście, co w powietrzu – zanim spadną – wiszą.

Boję ja się twoich gór tętentu,

twoich wichrów jak lecące zwierzęta.

Kiedy rykną twe lodowce lawiną,

moje oczy znikną w liściach, w kwiaty się rozpłyną.

Za wysoka będzie miłość z tobą,

kiedy ty masz zamiast serca obłok”.

Za wysoko było podjąć płacz z tej nuty,

gdzie go piersi wyrzuciły ponad przestrzeń,

gdzie go taki lodowaty wylał smutek,

aż zamarzły nieruchomo wszystkie ptaki na wietrze.

Tylko z powiek Tytanowi łabędź spłynął

zamiast łzy – i w chmurach zginął. 

VI

Dudniły rzeki po zboczach. Pełzały żółtym płomieniem

ogniska ludzi w dolinach, kiedy się do snu kładli

nic nie widzący powyżej, niż biegły z ognisk cienie,

nie szukający ponad to, co już od dawna odgadli.

Ryczały krowy mleczne i rogi nurzały w senność,

a ptaki spały mocno jak wyrzeźbione w gałęziach.

Piersi zwierzęce i ludzkie wznosiły, zniżały ciężar

ogromnej kuli nocy, którą zamknęła ciemność.

Wtedy z pieczar głos się piętrzył i tak urósł,

jakby nie był lotem ptasim, ale czarną górą.

Wołał Tytan w puste studnie nocy,

aż mu oczy wypalone troską zgasły,

a od głosu ziemia stała w gromach jasnych,

złote kule na doliny tocząc.

A lawiny lały się jak srebrne rzeki,

jakby starte kołem czasu – wieki.

Właśnie świt nad nocą przysiadł, jakby ptak

skrzydłem mlecznym gwiazdy z wolna ścierał,

kiedy drogą bladą jak we snach

Matka szła o twarzy wyrzeżbionej

w smugi smutku, jakby się nią przelał

czarny płomień zamknięty we łzach.

A łzy były za Tytanem tęsknione

i nie gorzkie już, a tylko czerwone.

Wtedy w piersi Tytana obłok

tak się dźwięcznie w białą chmurę skłębił,

że po halach posypał się pogłos

cekinami mieniących gołębi.

I w ramionach Matki zamilkły

jego oczy jak zamarzłe wilki.

Tylko skrzydła jej srebrnych włosów

długo wiały na porannym wietrze

i sypały się w błękitną przestrzeń,

zastygając w konstelacje i znaki,

nie wiadomo, czy łzy, czy ptaki?