Ballada

O bezrobotnym strachu 

Kiedy syci jak bąki brzęcząc odpływają na snach, 

a łóżka kipiące pościelą wpływają na wieczorne niebo, 

wzdłuż ulic chodzi głodny bezrobotny strach 

kładąc przy drodze głowy zabitych kamratów 

jak czarne bochny chleba. 

Za oknami urasta szum drzew ścinanych deszczem, 

a ulice wolno do rzeki spływają. 

Nie chodź, strachu, dni ubiegłych pieścić, 

bo oto noc ostatnia – kulawa kica przez gwiazdy jak zając, 

bo oto głód, a syci odpływają na snach, 

Trzeźwość gasi lęk, bolą się tylko głodni i poeci 

i czasem tylko w niespokojnych łzach 

wywołują cię w lustrze małe, trwożne dzieci. 

Widziałem dziś wieczorem: 

wiatr kominy wydłużał w błękitne flety, 

widziałem dziś wieczorem: wychodził z zaułka strach 

na palcach z białego wosku, pod oknem umarłej kobiety 

długie serenady grał. 

Potem za palcem ogłuchłym echo przygwoździł, dogonił 

i przez żałobne firanki szyb widziałem, gdy długo

bił w martwą twarz księżyca wielką dłonią

ak płaską, hebanową maczugą. 

Syci odpływają. W ten wieczór funebrycznie wydęty 

wszystkie spojrzenia przeklęte, 

nie ma oczu dzieci. 

Widziałem dziś wieczorem: w kanałach miejskich, 

gdzie topielcze koty o wyblakłej sierści, 

rękami czarnymi jak smutek 

szukał własnej śmierci.